W teatrze nie ma zmiłuj – rozmowa z Krzysztofem Gosztyłą

W teatrze nie ma zmiłuj – rozmowa z Krzysztofem Gosztyłą

Nie ma innej metody, niż budzić się, wstawać i ćwiczyć, ćwiczyć Krzysztof Gosztyła – (ur. w 1956 r.) polski aktor filmowy, teatralny i dubbingowy. Od dziecka występował w filmach, a zaczął od serialu „Do przerwy 0:1”. W pierwszej połowie lat 70. studiował w państwowej wyższej szkole muzycznej. Ostatnio można go zobaczyć w spektaklu „Siła przyzwyczajenia” w warszawskim Ateneum. Jest również popularnym lektorem audiobooków. Rozmawia Tomasz Miłkowski W holu Ateneum wisi afisz zapowiadający 700. spektakl „Kolacji dla głupca” Francisa Webera – gratulacje. – Ale ja nie gram w tej sztuce. Wiem, ale na pańskie ręce składam gratulacje dla teatru. – Rzeczywiście, to wyjątkowy sukces. Słyszałem, jak Piotr Fronczewski pytał dyrektora, czy zaszczyci ten jubileuszowy spektakl. Zaszczyci zapewne. – Zapewne zaszczyci. Zdarzało się panu grywać w takim „longierze” teatralnym? – W aż takim – nigdy. Chociaż w Teatrze Dramatycznym, w którym wszedłem do obsady „Kubusia Fatalisty”, sztuka szła bardzo długo. Zbigniew Zapasiewicz nawet od czasu do czasu pozwalał sobie na żarty z publicznością, a formuła spektaklu pozwalała na takie swobodne zachowania, i wtedy mawiał: „Państwo się śmiejecie, ale my to gramy już po raz 395. i zupełnie nie jest nam do śmiechu”, co zresztą wywoływało wzmożone śmiechy. Wtedy mi się wydawało, że już tamto powodzenie jest nie do pobicia, a tu, proszę, 700. raz na afiszu! Zażenowany wiolonczelą Tymczasem my spotykamy się z powodu prapremiery „Siły przyzwyczajenia” Thomasa Bernharda w reżyserii Magdaleny Miklasz. Za parę godzin wejdzie pan na Scenę 61, a wkrótce potem, ku zaskoczeniu widzów, zacznie grać na wiolonczeli. Po raz pierwszy występuje pan z wiolonczelą w teatrze? – Tak, po raz pierwszy. Przed laty sposobił się pan do kariery wiolonczelisty. – To prawda, ale 35 lat nie miałem instrumentu w ręce. Jaki był ten powrót do wiolonczeli? – Najpierw żenujący, budzący mniemanie, że to nie może się udać. Zażenowanie sobą samym po tylu latach było ogromne, bo też z wiekiem rozwija się zmysł muzyczny, ale i oczekiwania wobec wykonawców. A gdy człowiek sam siebie słyszy jako tego wykonawcę, a zwykł sobie nie folgować, tylko stawiać poprzeczkę jak najwyżej, co prawda w innej dziedzinie, ale zawsze, i nagle obcuje z własną nieudolnością, rękoma od młotka, trzepaczki do dywanów, a nie od smyczka, to nie jest przyjemne przeżycie. Na szczęście pokonywanie tych pierwszych trudności odbywało się sam na sam w zamkniętym pomieszczeniu. Nie bez trudu, ale pokonałem te opory… To słychać. – Na pewno nie jestem żadnym wiolonczelistą. Ale jako Caribaldi, który też nim nie jest, okazuję się dostatecznie wiarygodny. Czy w spektaklu chodzi o tę siłę, która codziennie każe dyrektorowi Caribaldiemu wraz z grupą cyrkowców ćwiczyć Schubertowskiego „Pstrąga”, o przyzwyczajenie do codziennych rytuałów albo do ćwiczenia jako podstawy sztuki, czy o wymuszanie posłuszeństwa? – Ja na to pytanie nie odpowiem. Próbując zgłębiać, co też w tym tekście jest, dzięki przyjacielowi, który doskonale włada niemieckim, uświadomiłem sobie, że „siła przyzwyczajenia” brzmi tak niewinnie tylko w polskim tłumaczeniu, bo słowo die Macht oznacza coś więcej niż siłę, raczej potęgę, przemożną siłę, to jest również władza, więc niekoniecznie tylko nawykowe przyzwyczajenie, ale potęga tego przyzwyczajenia, władza, jaką ono ma nad nami. Panowanie, władza nad innymi wydaje się kluczem przedstawienia. Odnosimy wrażenie, że to siła, od której nie ma ucieczki. – Starałem się tym nie zajmować. To jest tak mocno wpisane w ten utwór, że nie da się nie zauważyć, ale mam też świadomość olbrzymiej przewrotności, która zawsze cechowała Bernharda. A przy okazji ja jako aktor, mając tyle dowodów na dyktat Caribaldiego, zajmowałem się innymi jego cechami. Bo te, które pan teraz podkreśla, i tak musiały wyjść. Nikt nie uwierzy, że pan gubi kalafonię. Jako Caribaldi gubi ją pan uporczywie, żeby Żongler musiał jej szukać i panu podać. Rodzaj wyrafinowanego upokorzenia. – To prawda. Ale czy ktoś by uwierzył, że Caribaldi jest dobrym człowiekiem? Kto wie? Może i jest. – No właśnie, kto wie. Urodził się w Weronie, gdzie ojciec był rzeźnikiem. Wrażliwy, młody chłopiec był zmuszony być może nie tylko patrzeć, ale i uczestniczyć w niehumanitarnych formach uboju, w ćwiartowaniu. Cóż, zwiał do cyrku. Nieszczęśliwie się ożenił, żona zostawiła córkę, a sama uciekła z innym. Wychowywał córkę. Córka miała nieślubne dziecko. Spadła z liny – jego zdaniem, a nie wiemy wcale,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 49/2012

Kategorie: Kultura