Teraz „Ukraina”, potem „Syberiada”

Teraz „Ukraina”, potem „Syberiada”

Ukraińcy nie zrobili takiego filmu dokumentalnego o sobie, więc jest on głównie dla nich. A jeśli przybliży też Ukrainę Polakom, a może i Europie, będę podwójnie zadowolony Jerzy Hoffman – (ur. w 1932 r.) w wieku siedmiu lat (1939 r.) został wywieziony wraz z rodziną na Syberię. Jest absolwentem W.G.I.K. – Instytutu Filmowego w Moskwie. Od 1954 r. realizuje filmy dokumentalne, a od 1962 r. fabularne. W swoim dorobku ma m.in. sfilmowaną „Trylogię” Sienkiewicza. W 1980 r. został kierownikiem artystycznym Zespołu Filmowego „Zodiak”. – Mówił pan przed laty, że nie nakręci już filmu dokumentalnego, bo dokument to domena młodości, a tymczasem w jesieni życia zrealizował pan czteroodcinkowy, blisko czterogodzinny dokument o dziejach Ukrainy… – No cóż, sprawdza się porzekadło: „Nigdy nie mów nigdy…”. Tyle że film „Ukraina – narodziny narodu” to dokument szczególnego rodzaju – taka nowoczesna panorama historyczna, a nie zapis gorącej współczesności. Aczkolwiek w tej podróży przez stulecia pojawiają się obrazy dnia dzisiejszego. – Nie bardzo wierzę, że do zrealizowania tego filmu skłoniła pana – o czym dowiadujemy się na początku filmu – książka byłego prezydenta, Leonida Kuczmy, pt. „Ukraina to nie Rosja”. – Książka Kuczmy, która trafiła do moich rąk kilka lat temu, rzeczywiście mnie zainspirowała. Można tylko dodać, że zainspirowała ona kogoś, kogo pasjonuje historia, kto lubi podróże przez dzieje, i dla kogo Ukraina nie była i nie jest obca. Od lat żywo interesuję się jej losami. – Czy także za sprawą pochodzącej z Kijowa śp. pańskiej żony, Walentyny? – Na moją dzisiejszą wiedzę o sprawach ukraińskich i mój osobisty stosunek do nich złożyło się wiele okoliczności. Oczywiście, te związki z rodziną i ze znajomymi z Ukrainy, które po przyjeździe do Polski przez lata podtrzymywała Walentyna, też miały znaczenie. Wzbogacały mnie, pozwalały lepiej rozumieć siebie samego i Ukraińców. – Jak wiem, Walentyna to niejedyny ukraiński „ślad” w dziejach pańskiej rodziny. – To prawda, tych śladów jest więcej. Np. mój ojciec dobrze znał język ukraiński, choć nie wiem, gdzie i kiedy się go nauczył. Z kolei jeden z moich dziadków, Józef – ten ze strony matki, którego zresztą specjalnie nie lubiłem, ale na lody u Findermana w Gorlicach parę groszy zawsze mi dawał – pochodził ze spolonizowanych rabinów Żółkiewskich. W archiwach rodzinnych widziałem podpisane przez króla Jana III Sobieskiego podziękowania za ich wkład w wojnę z Turkami. Ale rabini z Żółkwi siłą rzeczy mieli też rozmaite związki z Ukraińcami, którzy zamieszkiwali na tamtych terenach. – A kiedy po raz pierwszy w życiu bezpośrednio zetknął się pan z Ukraińcami? – W roku 1939, tuż po wybuchu wojny. Uciekaliśmy wówczas przed Niemcami. Z Gorlic do Tarnopola, potem do Stryja i do Daszawy, gdzie zatrzymaliśmy się na dłużej. Daszawa była dużą ukraińsko-polską wsią, gdzie funkcjonowały dwie szkoły – ukraińska i polska. I do obu wprowadzono obowiązkowo język ukraiński. Wtedy musiałem zacząć się go uczyć. Ale nigdy dobrze się nie nauczyłem, bo niebawem wojenne losy rzuciły mnie na Syberię, a tam z kolei uczyłem się rosyjskiego. We wspomnianej Daszawie nieraz dochodziło – poza normalnymi dziecięcymi zabawami – do chłopięcych bójek między Polakami i Ukraińcami. Uczestniczyłem w nich. Na jednej górce chłopcy ukraińscy krzyczeli do nas: „Na horu priori, na żołyni kasza, utikajtie Polaki, bo to zimla nasza”. A my im odpowiadaliśmy: „Syna flaha, żołty kinci, haj zdyhajut Ukraincy”. Po takich wzajemnych połajankach – podobnie jak to się odbywało od średniowiecza poprzez wszystkie bitwy XVII i niemal XVIII w. – szły w ruch kamienie, po kamieniach – zwarcie. Ich było więcej, więc dostawaliśmy lanie… – Te odciśnięte na własnej skórze doświadczenia przydały się panu po latach jako reżyserowi „Ogniem i mieczem”, a teraz – dokumentu o Ukrainie? – No tak, w obu przypadkach doskonale wiedziałem, za jaki „żywioł” się biorę… Polsko-ukraińskie dzieje zgłębiałem od dawna. Wiadomo, że splatały się one ze sobą od XIV w., od czasów Kazimierza Wielkiego i Grodów Czerwieńskich. I zawsze ważną rolę odgrywały tu kwestie narodowej tożsamości i niezależności, religii i kultury; ciekawie, a często wręcz dramatycznie układały się losy ludzkie. Chciałem się nad tym wszystkim pochylić i opowiedzieć o rozmaitych, dokonywanych na przestrzeni dziejów wyborach i szansach – tych wykorzystanych i tych zmarnowanych. Zależało mi przy tym,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 21/2008

Kategorie: Kultura