Gdyby nie 11 września, „Suma wszystkich strachów” przeszłaby bez echa
„Czekamy, aż skrzydło motyla rozpęta huragan, którego sam Bóg nie zdoła opanować”. Ten nieco kiczowaty cytat nie pochodzi bynajmniej z traktujących o wojnie z terroryzmem przemówień któregoś z amerykańskich oficjeli. Słowa te w filmie „Suma wszystkich strachów” wypowiada przywódca zjednoczonych neonazistów. Ów złowieszczy sojusz wkrótce po uduchowionej przemowie swego lidera dokona nuklearnego zamachu na stadionie w Baltimore podczas finału Super Bowl. Neonaziści spróbują zrzucić winę na Rosjan i tym samym wywołać konflikt między dawnymi wrogami z czasów zimnej wojny.
Tym razem reakcją na ten ekranowy atak na amerykańskiej ziemi nie będzie pukanie się w czoło i twierdzenie, że
scenarzysta ma chorą wyobraźnię,
a jego wizja absolutnie nie ma prawa się ziścić. Film wszedł na ekrany amerykańskich kin pod koniec maja, dosłownie kilka dni po tym, jak waszyngtońska administracja przyznała, że zamachy bombowe w USA są nieuniknione. Paradoksalnie więc okoliczności historyczne uratowały ten dość staroświecko i schematycznie nakręcony obraz, nadając mu dodatkowe znaczenie. Uplasował się tuż za filmami wojennymi w serii produkcji odbieranych – zupełnie niezamierzenie – jako reakcja na 11 września. A powstał przecież dużo wcześniej, na początku 2001 r., za podstawę mając wydaną w 1991 r. bestsellerową powieść Toma Clancy’ego, poczytnego autora thrillerów politycznych. Gdyby książka ukazała się 30 lat temu, zapewne wywołałaby nie lada sensację. Dziś jej treść, przemielona dodatkowo przez speców z Hollywood, nie wzbudziłaby większych emocji, gdyby nie 11 września.
Bo przecież wszystko już było. Widzieliśmy mnóstwo – i to mniej sztampowych – historii o dzielnych agentach wywiadu ratujących świat. Niejeden twórca przekonywał nas, że zdobycie materiału radioaktywnego przez terrorystów jest przerażająco łatwe. To, że mogą oni wynająć źle opłacanych rosyjskich naukowców, też ogólnie wiadomo. A o tym, że atak terrorystyczny na ogromną skalę na terytorium Ameryki jest możliwy do przeprowadzenia, przekonał się cały świat, w dodatku na ekranach własnych telewizorów.
Teza o znaczeniu informacji we współczesnym świecie, a co za tym idzie w konfliktach między państwami, o
roli analityków służb specjalnych,
którzy opracowują dane dla politycznych i wojskowych decydentów, wydaje się najciekawszym przekazem filmu. Szkoda tylko, że widz ogląda projekcję współczesnego konfliktu w anachronicznym stylu rodem z zimnowojennych czasów. I niestety, z tamtej epoki pochodzi też wizerunek Rosjan w tym filmie. Bo choć, ogólnie rzecz biorąc, Rosjanie przyjaciółmi Amerykanów są – tylko czasem mają problemy z dyscypliną wśród swoich generałów – to nadal grają ich aktorzy o komicznych, a w przeważającej części złowieszczych fizjonomiach. Jak Rosja – to niezbędne są smętna muzyczka, ciemne wnętrza i im więcej typów spod ciemnej gwiazdy, tym lepiej.
Paradoksalnie to nie aktorstwo czy reżyseria pozostają w pamięci widza. Jack Ryan, analityk CIA występujący często w powieściach Clancy’ego, w wykonaniu Bena Afflecka nie wypada zbyt przekonująco i zdecydowanie nie wytrzymuje porównania z interpretacją tej postaci przez Aleca Baldwina („Polowanie na Czerwony Październik”) i Harrisona Forda („Czas patriotów” i „Stan zagrożenia”). Często schodzi on na drugi plan, spychany przez aktorów odtwarzających bohaterów z definicji drugoplanowych, jak choćby wspaniały Morgan Freeman. Największe wrażenie pozostawia scena wybuchu bomby na stadionie. Reżyser postąpił bardzo zachowawczo i nie pokazał ogromu zniszczeń, a tylko kilka scen sugerujących ich rozmiary. Wszystko po to, aby
nie otwierać świeżych ran
w zbiorowej świadomości. Mimo to skojarzenia pojawiają się automatycznie. Dezinformacja, chaos, prezydent na pokładzie Air Force One – obrazy następujące po sobie wyglądają zbyt znajomo. I pomyśleć, że w książce terroryści to Arabowie…
Zanim nastąpiła wrześniowa tragedia, scenarzyści bez zmrużenia oka zabijali na ekranie tysiące ludzi dla dobra rozrywkowej superprodukcji. Zawsze oczywiście pojawiał się mściciel i zbawca, zostawiający widza z poczuciem, że sprawiedliwości stało się zadość. Jak na dreszczowiec retro przystało, na końcu „Sumy wszystkich strachów” sprawiedliwość – w postaci służb specjalnych – triumfuje. Jeśli jednak polityczny thriller ma pozostać ważnym gatunkiem filmowym, potrzebne jest nowe, bardziej realistyczne nastawienie. Karykaturalnie przedstawiani neonaziści nie wystarczają już jako czarne charaktery, a Hollywood musi zebrać się na odwagę i zająć poważnymi problemami i zagrożeniami, wymykającymi się tego typu uproszczeniom.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy