Trybunał aborcyjny
Historie kobiet, którym odmówiono prawa do legalnego przerwania ciąży
Po raz pierwszy w Polsce zebrał się międzynarodowy trybunał, oficjalnie nazwany „Trybunałem w sprawie prawa kobiet do aborcji“. Po raz pierwszy kobiety odważyły się opowiedzieć publicznie o łamaniu prawa i poniżeniu, jakiego doświadczyły. Po raz pierwszy pokazano, jak lekarze, by zarabiać w podziemiu, odmawiają wykonywania swoich obowiązków.
Oto historie sześciu kobiet.
ALICJA – inwalidka II grupy, do tego renta socjalna 364 zł, zasiłki na dwoje dzieci ok. 500 zł. Bezrobotny mąż. Pokój z kuchnią bez centralnego ogrzewania. Kraków.
W przeszłości pracowałam, przeważnie chałupniczo, ale przy mojej wadzie wzroku (-24 dioptrie) nie mogłam znaleźć pracy. Poza tym miałam anemię, niskie ciśnienie i zaburzenia neurologiczne. Z powodu moich oczu dzieci rodziłam dzięki cesarskiemu cięciu. Więc kiedy zorientowałam się, że znowu jestem w ciąży, pobiegłam do lekarki rejonowej, bo to ona mówiła, że jakby co, trzeba usuwać. Ale ta lekarka wszystkiego się wyparła i nawet nie wystawiła zaświadczenia, że ciąża zagraża moim oczom. Druga okulistka też przede mną uciekła, tylko powiedziała, że „siatkówka może się odkleić, a może nie – wszystko jest ryzykiem”.
Wreszcie ulitował się nade mną internista. Z jego zaświadczeniem poszłam do kliniki ginekologii. Skierowano mnie do dyrektora, dr. D. Próbował zbyć mnie na korytarzu, wreszcie posadził w gabinecie, przystawił pieczątkę i napisał, że to nie są żadne przeciwwskazania. A potem powiedział, że mogę rodzić do upadłego. Poklepał mnie. Nie, nie zbadał mnie. Byłam w szoku.
Do innego szpitala nie poszłam, przez te korowody z papierami zrobił się czwarty miesiąc. Za późno. Urodziłam córkę. Trzecie dziecko.
Powoli tracę wzrok, bo wysiłek związany z ostatnią ciążą spowodował wylewy w oczach. Lekarka mówi, że mam się uczyć Braille’a i rozkładu mieszkania na pamięć, bo z powodu trzeciej ciąży na pewno niedługo stracę wzrok. Ja właściwie nic nie powinnam robić, ale jak tu nie nosić dziecka? Widzę jak przez mgłę.
Sądzę, że jeżeli dr D. nie chciał przeprowadzać aborcji, powinien wskazać innego lekarza. Ale nie zrobił tego, bo pewnie myślał, że przyjdę do niego prywatnie. A ja grosza nie mam.
I co? Jak oślepnę, to dr D. wychowa moje dzieci?
MARIA – nosicielka wirusa HIV, w trakcie leczenia. W siódmym tygodniu ciąży dostała zaświadczenie, że żaden szpital nie ma prawa odmówić jej aborcji. Warszawa.
Bałam się, więc do szpitali zwróciłam się listownie. Najpierw przyszła odpowiedź z poważnej warszawskiej kliniki, że HIV nie upoważnia do zabiegu, potem kolejna – taka sama. Nikt nie pomyślał, że dziecko może urodzić się zakażone, nie mówiąc o tym, że może szybko zostać sierotą. Nikt nie pomyślał, że ciąża przyspieszy rozwój mojej choroby. Inny szpital odpisał, że nie ma oddziału septycznego, następny, że nie ma miejsc. Jeszcze inny, że w ogóle nie wykonują zabiegów, co jest nieprawdą, bo mają kontrakt na takie usługi z kasą chorych. Pięć w ogóle nie odpowiedziało. Odsyłano mnie do konsultantów. Byle przeciągnąć sprawę. Pewien dyrektor przyznał, że boi się kłopotów i żądał dodatkowych zaświadczeń. Poza tym stwierdził, że jak mnie przyjmie, sam będzie musiał wykonać zabieg, wszyscy lekarze boją się napiętnowania. Ale wreszcie zgodził się. Koniec koszmaru.
BARBARA – 28 lat, ona i on są nauczycielami. Otyła, cukrzyca ciążowa, cztery operacje stawów biodrowych. Pierwsze dziecko – Mateusz. USG w 36. tygodniu ciąży wykazuje poważne schorzenie kości. Wiadomo, że Mateusz nie przekroczy 110 cm wzrostu, będzie miał przykurcze, ma zdeformowaną klatkę piersiową, skrzywienie kręgosłupa, bóle nasilające się nocą. Nigdy nie otworzy sam okna, nie dosięgnie do domofonu. Rodzina mieszka w Łomży.
Ciąża. Jak? Przecież się zabezpieczaliśmy. Lekarka rejonowa przyznała, że są wskazania do zabiegu, ale wysłała mnie do przełożonego. Ten wyśmiał mnie, że liczę na bezpłatną aborcję. Byłam skołowana, więc poszłam do administracji szpitala i tam zrobiłam kopię z Dziennika Ustaw. No jak to! Przecież mój stan zdrowia jest zły, dziecko może się urodzić obciążone genetycznie. Mam prawo. Napisałam podanie. Wszystko opisałam i jeszcze dodałam, że mamy bardzo marną sytuację finansową. Nie wiedziałam, że zgodnie z nowym prawem to już nikogo nie obchodzi.
Poszłam do szpitala. Ordynator zdziwił się (to miał być dowcip), że istnieje ustawa dopuszczająca aborcję. Potem powiedział, że nikt mi nie kazał zachodzić w ciążę, a w ogóle to Mateusz jest zdrowy, więc on nie da skierowania na badania genetyczne. – Czy to jest ciąża wysokiego ryzyka? – spytałam. – Nie powinno to pani interesować – odpowiedział. A o aborcji mam zapomnieć, bo raz jedną wykonali i szpital miał same kłopoty.
Inny lekarz przyznał, że powinnam dostać skierowanie na badania prenatalne, ale bał się pomóc.
Już niedługo USG wykazało, że urodzę drugie, tak samo niepełnosprawne dziecko. Z wynikami poszłam do lekarza, a ten mi opowiedział o jakimś przypadku w swojej rodzinie, gdy USG okazało się fałszywe.
Urodziłam córkę z tym samym schorzeniem.
Nie wiemy, jak żyć. Nie jesteśmy w stanie wychować dwójki niepełnosprawnych dzieci. Żadne nie pojedzie na rehabilitację, nie mamy pieniędzy na leki. Na wegetację skazał nas lekarz z Łomży.
BOŻENA – 44 lata, pracownik naukowy, dobrze sytuowana. Nie miała dzieci. Warszawa.
Nareszcie ciąża. Cud. Jesteśmy szczęśliwi, ale ja nie zapominam o metryce. Trzeba zrobić badania prenatalne. No i koniec radości. Zespół Downa. Nigdy nie zapomnę tego telefonu z Zakładu Genetyki, tego kawałka ściany, w który się wtedy wpatrywałam. I wewnętrznego głosu: „Dlaczego ja?”. A w tle drugiego głosu: „Nie chcesz mieć dziecka tak kalekiego, jesteś za stara, żeby je wychować”.
Z bólem zdecydowałam się na aborcję. Z zaświadczeniem poszłam do szpitala ginekologicznego, ale tam mi powiedziano, że jest jeszcze potrzebna zgoda konsultanta regionalnego w dziedzinie położnictwa. Zdenerwowałam się, ale mąż mnie uspokoił, że to tylko formalność. Przecież przyjęli mnie do szpitala. Noc była bezsenna. Leżąca koło mnie kobieta (płód z wodogłowiem) opowiadała, ile przeżyła poniżeń, zanim dali jej łóżko. Byłam najgorszej myśli. I rzeczywiście, następnego dnia ordynator wezwał mnie do swojego gabinetu, w obecności innych lekarzy oświadczył, że Down nie jest żadnym wskazaniem do zabiegu. A jeżeli, to potrzebne są liczne inne dokumenty od genetyków. A poza tym, dlaczego chcę kogoś pozbawiać życia?
Zaczęłam prosić, żeby tę konsultację przeprowadzono w tym szpitalu, przecież tu są najlepsi specjaliści. Błagałam, żeby mnie nie wyrzucali. W tym czasie kobietę, której płód był z wodogłowiem, zabrano na aborcję. Ordynator powiedział, że jej nie mogli odmówić, bo dziecko i tak zaraz by umarło, a moje może żyć długo. Potem powiedział, że żaden szpital w Warszawie nie zgodzi się na zabieg. Jedyna nadzieja w zgodzie konsultanta krajowego w dziedzinie położnictwa. Mijał drugi dzień. Nic nie jadłam, bo salowa tak mi poradziła. Żebym była gotowa, jak się zdecydują. Potem mogą się rozmyślić. W tym czasie nie dopuszczono do mnie ani mojego męża, ani ojca – prawnika, który dostał zawału.
Po trzech dniach wypisano mnie. Na karcie znalazłam informację, że „wypisana w stanie dobrym”. Ani słowa o celu pobytu. Byłam załamana, ale mąż zmusił mnie. Zwróciliśmy się do innej placówki. Tam potraktowano mnie godnie.
Kiedy doszłam do siebie, napisałam wiele skarg. Dostałam ogólnikowe odpowiedzi – najdziwniejszą z Ministerstwa Zdrowia, które odpowiedziało, że ta ciąża nie zagrażała mojemu zdrowiu, więc nie miałam prawa do aborcji. A więc oni nie wiedzą, że to prawo przysługuje także, gdy płód jest uszkodzony. A może udają, że nie wiedzą?
MAGDA – 31 lat, rozwiedziona, dwoje dzieci w wieku przedszkolnym. Od kilku miesięcy w nowym, szczęśliwym związku. Nie chce mieć więcej dzieci, pracuje dorywczo.
Idiotyzm. Ciąża z powodu pękniętej prezerwatywy. Decyzję podjęłam natychmiast. Wiedziałam, że moje fatalne warunki ekonomiczne nikogo nie wzruszą. I mój fatalny stan zdrowia też nie. Koleżanki zrzuciły się i znalazły gabinet. Lekarz był miły. Podarł USG, założył mi fałszywą kartę. Powiedział, że musi zatrzeć ślady, a w ogóle w normalnym kraju miałabym prawo do zabiegu. Wszystko trwało 15 minut. Po mnie było jeszcze kilka kobiet. Na każdą poświęcił kwadrans.
Czuję się, jakbym uciekła z pułapki.
KATARZYNA – 21 lat, 9-miesięczna córeczka, „urodzona cudem”, bo po kilku wypadkach kobieta nie powinna rodzić.
W kolejną ciążę zaszła w czasie karmienia piersią. Miała miesiączkę, jednak lekarka wmawiała, że nic jej nie grozi. Wiedziała, jak trudno o legalną aborcję. W tajemnicy przed najbliższymi poszła do prywatnego gabinetu. Lekarka zdecydowała się na zabieg w swoim mieszkaniu, choć wiedziała, że Kasia jest schorowana, a ciąża zaawansowana. Zażądała 4,5 tys. zł. W trakcie zabiegu doszło do przebicia macicy, uszkodzenia jelit i krwotoku. Lekarka nie wezwała pogotowia, zawinęła Kasię w koc i zawiozła do odległego szpitala. Tam dziewczyna umarła. Była bez szans. Lekarka znalazła się w więzieniu. Historię Kasi opowiedziała jedna z uczestniczek debaty.
PS Kobietom, którym udało się wymóc legalny zabieg, pomagała Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny. Niektóre zdecydowały się przedstawić historie osobiście, inne przez przedstawicielki. Wszystkie prosiły, by utrudnić ich rozpoznanie. Boją się.
Obecnie przerwanie ciąży jest legalne, gdy stanowi ona zagrożenie dla życia lub zdrowia ciężarnej, istnieje duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby, zagrażającej jego życiu, lub ciąża jest wynikiem gwałtu.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy