Trzeba odbić Karskiego

Trzeba odbić Karskiego

Jan Karski: Byłem u kresu. Wiedziałem, że kolejnego przesłuchania już nie przeżyję

Cios przyszedł nagle. Wymierzony starannie w skroń tuż nad lewym uchem, wywołał nagły przypływ ciemności i tuż potem gorącego bólu. Zwalił się z krzesła na betonową podłogę. Starał się nie ruszać i nie otwierać oczu. Ochłonąć. Zyskać na czasie.

Ich hoffe, dass Sie ihn nicht töten, du Idiot? – młody oficer w czarnym niemieckim mundurze wyrażał nadzieję, że jego podopieczny nie został zabity przez podwładnego idiotę.

Jak w przyśpieszonym filmie Jankowi przesuwały się obrazy ostatnich dni. (…) Dojechał do Nowego Sącza i tam przy ul. Matejki zgłosił się do „Józefa Wagi”. Używał tego pseudonimu 34-letni podporucznik Stefan Ryś walczący w obronie Oksywia, a potem ukrywający się u rodziny. Z młodszym o dziewięć lat bratem stryjecznym Zbigniewem Rysiem zaangażowany był po uszy w organizowanie szlaków i melin kurierskich. (…) Janek Rysiom przedstawił się jako Jan Piasecki, porucznik artylerii, który idzie na Węgry ze swym dowódcą pułkownikiem. Zbyszek miał piękną jak marzenie 19-letnią siostrę Zosię, ku której Janek kierował swoje spojrzenia, ilekroć się pojawiała. Nie miał wątpliwości, że włączała się w robotę konspiracyjną. U Rysiów był zaledwie kilka godzin. Zapewne dla bezpieczeństwa ulokowali go w kamieniczce znanej nowosądeckiej rodziny Żoraffe przy ul. Lwowskiej, gdzie było znacznie więcej miejsca do zakamuflowania. „Witold” trafił na stryszek.

Tam poznał swego przewodnika przez góry Franciszka „Myszkę” Musiała, właściciela piekarni w Piwnicznej, człowieka o rozległych kontaktach wśród Słowaków. (…) Bez nadmiernego rozwodzenia się omówił trasę. Pociągiem pojadą do Rytra. Potem pieszo 14 km do Piwnicznej i po przejściu Popradu do Kosarzysk. Tam odpoczną, by zebrać siły na dość ściśle pilnowany odcinek granicy, który pokonają szybkim tempem. Po 20 km dotrą do Starej Lubowni, gdzie będzie czekał kierowca, który zabierze ich prosto do Koszyc na dworzec kolejowy i pociąg do Budapesztu.

Niestety, w Starej Lubowni samochodu nie będzie. Franek zadecyduje o marszu. Dość prosty 107-kilometrowy odcinek, do pokonania autem w cztery godziny, stanie się wyzwaniem zupełnie innej rangi. Kozielewski przeceni swoje siły. Odnowi mu się rana stopy. W takiej sytuacji nocleg pod dachem okaże się konieczny. Przewodnik wybierze drogę na Demjatę, gdzie zaplanuje nocleg u zesłowacczonego Polaka Michała Muszyńskiego, udzielającego kurierom noclegów za pieniądze. (…)

Wizyta zaskoczyła gospodarza. Przyniósł zaraz jedzenie i wódkę, ale widać było, że kręci na temat tego, kiedy ostatnio widział Reicherta (innego kuriera, po którym ślad tu zaginął – przyp. red.). Musiał położył się spać pełen obaw i długo nie mógł zasnąć. Kozielewski zasnął natychmiast. (…) O piątej nad ranem zbudziło go uderzenie kolbą karabinu. (…) Wiele miesięcy później dowiedział się, że Muszyńskiego przewerbowała Hlinkowa garda.

Po jednodniowym pobycie w słowackim areszcie w Preszowie emisariusz został zabrany na przesłuchanie przez Niemców. Z nimi będzie mieć teraz sprawę. Zbyt długo udawać nieprzytomnego się nie da.

– Panie poruczniku, polskie bydlę się ocknęło.

Janek słyszy słowa.

Równocześnie z dwóch stron poderwano go na nogi. Po chwili pchnięto na krzesło. Teraz widział przed sobą dwudziestoparoletniego blondyna w czarnym mundurze. (…)

– Czy to pana papiery? – blondyn zapytał znudzonym tonem, wskazując na leżące przed nim dokumenty na nazwisko Kucharskiego znalezione przy zatrzymanym. (…)
– Odpowiadaj, świnio, jak pan porucznik pyta.

Janek usłyszał stojącego z tyłu draba i poczuł, jak ten chwyta go za gardło.

– Tak… to moje papiery – Kozielewski usłyszał swój głos.
Danke! Skoro jest pan już w lepszym humorze, pozwoli pan, że zapytam o związki z polskimi bandytami…
– Nie wiem nic o bandytach. Jestem synem profesora ze Lwowa. Proszę sprawdzić w moich papierach.

Papiery wystawione na Witolda Kucharskiego istotnie dotyczyły syna lwowskiego profesora Eugeniusza Kucharskiego, tyle że rówieśnik Kozielewskiego już dawno był za granicą.

– Umiem czytać… Tylko mnie idzie o to, jak długo jest pan… Kucharskim? Miesiąc? Dwa? (…)
– Mówię prawdę…
– Zatem jako syn profesorski musi pan być człowiekiem inteligentnym. Lubię rozmowy z takimi ludźmi. Pozwoli pan, że zapytam, czy całe życie mieszkał pan we Lwowie i kocha swoje miasto?
– Oczywiście…
– Zatem chciałby pan jeszcze kiedyś pojechać do Lwowa? (…) Skoro pan nie odpowiada, pomogę. Odpowiedź brzmi: „Tak, chciałbym wrócić do mego miasta”. Pytanie brzmi: „To dlaczego pan wyjeżdżał?”.
– Przez Sowietów. Tato nie chciał, abym żył pod sowiecką okupacją…

Niemiec kiwał głową, udając zadumę.

– Tato nie chciał, a pan chciał? Kto lubi Rosjan, a kto nie lubi? Trochę się gubię. Lubi ich pan czy nie?
– Nie powiedziałem, że ich nie lubię… Lubię ich.
– Bardziej niż Niemców?
– Do Niemców mieliśmy zawsze większe zaufanie…
– Mieliśmy? To już nie mamy? (…)
– Nie twierdzę, że nie wierzę Niemcom. Tylko nie rozumiem, dlaczego pan mi nie wierzy… Chcę tylko przedostać się do Szwajcarii do mego przyjaciela – próbował rżnąć głupka.
– Mój Boże… Lubi nas, ma zaufanie i dlatego… chce od nas uciec. (…)Gestapowiec delektował się grą prowadzoną z zatrzymanym.
– Jestem studentem. Wojna oderwała mnie od nauki. Mam dość wojny. Dlatego chcę się dostać do Szwajcarii i tam studiować…
– Może jednak przez roztargnienie, zbieg okoliczności lub pomyłkę udawał się pan do Francji, żeby tam wstąpić do polskiego wojska? – oficer przerwał, ziewając.
– Chcę studiować, a nie wojować. Dlatego wybrałem się w tę podróż. Przysięgam. (…)

Porucznik kiwał się na krześle z zaplecionymi za głową dłońmi i zmrużonymi powiekami. Dobrze wiedział, że siedzący przed nim Polak kłamie. Najwyraźniej nie chciał z tym jednak wiele zrobić.
– Hans, czy zanotowałeś wszystko, co nam opowiedział nasz gość? Ma być dokładnie… – rzucił za siebie.

Potwierdzenie nastąpiło błyskawicznie.
– No cóż, synu profesora. Nie mogę dłużej dotrzymywać panu towarzystwa. Jutro potowarzyszy panu kolega, który ma znacznie lepsze maniery niż ja. Cóż, nie jestem synem polskiego profesora, ale jedynie prostego niemieckiego aptekarza… – zakończył, ziewając.

Spojrzał na zegarek.
– Hans, zabierz stąd to gówno – polecił.
Kozielewski, trafiony w twarz pięścią, upadł z krzesłem na plecy. Trzej gestapowcy zaczęli okładać go kułakami i kopać. Poczuł krew w ustach. Oficer wyszedł z pokoju.
Janek ocknął się na podłodze w areszcie. Leżał w kącie celi na cienkiej warstwie słomy. Trząsł się z zimna i strachu. (…)

– Przez trzy następne dni dali mi spokój. Leżałem w celi posiniaczony i obolały. Postęp polegał na tym, że na… brudnym sienniku. Najprawdopodobniej miałem poodbijane od kopania narządy wewnętrzne. Jakiekolwiek dotknięcie prawego boku przynosiło ból nie do opisania. Szczękami nie mogłem nawet poruszać. Najpewniej były połamane. Słowacki strażnik w starszym już wieku przynosił mi wodę, której picie sprawiało mi ból. Wymyślił, żebym spróbował ciągnąć przez słomkę. Zupy nie mogłem nawet tknąć. Z kranu w celi ledwie się sączyło, zabrał mnie więc do łazienki, abym się trochę obmył z zakrzepłej krwi. Zostawił mnie przy wolnym zlewie. Odkręcając kran, zauważyłem żyletkę leżącą obok kurka. Pewnie należała do jakiegoś strażnika. Ukryłem ją w dłoni. Potem, kończąc toaletę, w kieszeni. Opiekun odprowadził mnie do celi. Posiadanie żyletki napawało mnie radością. Poczułem się pewniejszy, bo wymyśliłem, że za jej pomocą będę mógł… podciąć sobie żyły i w ten sposób uciec oprawcom. (…)

– Obudził mnie przeszywający ból głowy. Chwilę zabrało mi, nim zorientowałem się, gdzie jestem. Leżałem na sienniku. Spróbowałem uchylić opuchnięte powieki. Z małego okienka wpadało do celi słabe światło, które oślepiając, dodawało bólu. Poruszyłem językiem, który nie natrafił na kilka wybitych zębów. Na wargach miałem strupy zakrzepniętej krwi. To samo we włosach. Przy próbie obrócenia się na bok poczułem ból krocza. Wsadziłem rękę do spodni i… natrafiłem na bandaże. Przeraziłem się. Byłem przekonany, że ucięli mi genitalia. Zacząłem panicznie krzyczeć. Na korytarzu usłyszałem kroki. Drzwi się otworzyły. Po chwili zobaczyłem nad sobą starego strażnika. Patrzył na mnie. „Chwała Bogu, żeś się obudził…”, powiedział. Nie mogąc wydobyć słów, pokazałem ręką na krocze. „Podpalili ci tam włosy. Trochę jesteś poparzony. Zrobili ci w areszcie opatrunek. Poboli trochę, ale się wyliżesz…”, próbował pocieszać. Powiedział, że przyniesie mi pić. Zjawił się z chłodną gorzką herbatą ziołową, którą podawał mi przez słomkę.

Byłem u kresu. Wiedziałem, że kolejnego przesłuchania już nie przeżyję. (…) Muszę podciąć sobie żyły. (…)

Kiedy tylko zostałem sam, a Słowak przekręcił klucz w drzwiach, wygrzebałem ze słomy żyletkę. Przyłożyłem ostrze do prawego nadgarstka i zacząłem ciąć z całej siły. Nie czułem bólu. Nie widziałem krwi. Cisnąłem ze wszystkich sił i przesuwałem żyletkę. Wreszcie krew zaczęła płynąć. To samo powtórzyłem z lewym nadgarstkiem. Rozpostarłem ręce jak Chrystus na krzyżu i czekałem. Krew przestała kapać na podłogę. Wpadłem w szał. Nawet i tego nie potrafiłem porządnie zrobić. Zacząłem machać rękami jak wiatrak. Krew znów popłynęła. Spadło na mnie obezwładniające zmęczenie. Czułem słodki smak w ustach. Ogarniała mnie senność. Wszystko odpłynęło. (…)

– Proszę pana… Niech się pan budzi. Dość spania!
Tym razem głos rozbrzmiewał znacznie głośniej. Zmusił się do uchylenia powiek. Natychmiast oślepiło go mocne światło.
– No, już dobrze… Proszę się nie obawiać. Jest pan w szpitalu w Preszowie. Musieliśmy pana unieruchomić dla własnego bezpieczeństwa. Zaraz przyjdzie dr Kačan. Musimy panu przetoczyć krew. Dużo jej pan stracił… – Głos należał do młodej pielęgniarki.
– Nie chcę… Dajcie umrzeć… – wybełkotał z największym wysiłkiem.
– W szpitalu się ratuje, a nie zabija… Niech się pan uspokoi.

Spróbował się wyrwać. Był dobrze przywiązany.
– Puszczajcie, bydlaki! – wydał z siebie skowyt.
Nagle zobaczył nad sobą niskiego, krępego mężczyznę w białym kitlu.
– Skoro pan nie chce po dobroci, muszę pana uspokoić – uciął sprawę lekarz.
Poczuł ukłucie w nogę. (…)

O tym, że są w Nowym Sączu, więzień zorientował się, kiedy ambulans zatrzymał się przed szpitalem. (…) Zaniesiono go na sześcioosobową salę i położono na wolnym łóżku. Przed drzwiami był już granatowy policjant mający pilnować aresztanta. Szef gestapowskiej eskorty udał się do lekarza dyżurnego, aby ten pokwitował mu odbiór „przesyłki”.

Na sali byli sami starzy ludzie w ciężkim stanie. Jęczeli z bólu, wołali o pomoc. Czekając na rozwój wydarzeń, Janek postanowił udawać, że śpi. Nie minął kwadrans, kiedy usłyszał kobiecy głos.
– Panie doktorze, to jest ten pacjent. Jakie zlecenia?

Otworzył oczy i zobaczył nad sobą zakonnicę w charakterystycznym „skrzydlatym” czepku Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo (…). Obok niej wyłoniła się pociągła twarz lekarza z charakterystycznym długim i cienkim nosem przypominającym ptasi dziób.
– Jestem dr Jan Słowikowski, a pan jest moim pacjentem. A to siostra Kaseja. Zmieni panu teraz opatrunki. Jak widzę, ma pan nieźle pocięte ręce. Mogę spytać, co się stało?
– Sam to zrobiłem… – wyjęczał.
– Dlaczego?
– Nie mogłem znieść tortur. Chciałem się zabić…
– Gdzie pana aresztowali? Może kogoś powiadomić? – spytał lekarz.

Janek podejrzewał jakiś podstęp.
– Nie ma nikogo. Jestem niewinny. Starałem się dostać do Szwajcarii, żeby studiować. Nikt mi nie wierzy… – zapewniał z goryczą.
– Niech się pan nie obawia. Nie pracuję dla Niemców. Cały personel jest polski: lekarze, siostry pielęgniarki, salowe, wolontariuszki… Wszyscy porządni ludzie i patrioci.

Janek milczał. (…)

Rano obudziła go inna siostra, która przedstawiła się jako Klara. Podała termometr. Co jakiś czas podglądał temperaturę. Słupek rtęci nie chciał przekroczyć 37,7 st. Celsjusza. Kiedy go oddał, usłyszał głośny odczyt:
– Trzydzieści dziewięć i sześć.

Siostra sięgnęła po kartę chorobową i zapisała wynik. Zajęła się nasiąkniętymi krwią bandażami na rękach. Po chwili zjawił się lekarz.
– Pana stan, panie Kucharski, jest ciężki. Ma pan wiele urazów. Widzę szansę na wyleczenie, ale pod jednym warunkiem. Będzie pan nam pomagał w kuracji. Bezwzględnie trzeba wykonywać wszystkie polecenia. Mamy wielu miejscowych, którzy czekają na łóżko, i krnąbrnych pacjentów nam nie potrzeba. Teraz pana zbadam – mówił donośnym głosem, dobrze słyszalnym na korytarzu, gdzie warował strażnik.
– Co tu robią, do cholery, te brudne bandaże. Może siostra je wynieść? – powiedział podniesionym głosem.

Chwyciła tacę i ruszyła do drzwi. Wychodząc na korytarz, zawadziła o nogę strażnika i straciła równowagę. Taca upadła na podłogę. Policjant ruszył jej z pomocą.
– Zmienił pan przez noc zdanie? Niech pan mówi szybko: co możemy dla pana zrobić? – zapytał lekarz, korzystając z zamieszania.
– Chciałbym prosić o wizytę księdza…
– Czyli dalej pan nie ufa… Nasz kapelan może tylko przychodzić z… ostatnim namaszczeniem. Panu trochę do tego brakuje. Mogę spróbować zadziałać, aby pozwolili zawieźć pana do kaplicy do spowiedzi…
– Bardzo o to proszę…
– No, to jak wyjdę, zacznie pan jęczeć i wzywać księdza… Może pan nawet majaczyć, że… umiera. Jasne?

Kozielewski skinął głową. Bił się z myślami. Lekarz wydał mu się nazbyt przyjacielski. Mógł to być podstęp. (…) Oczywiście nie miał pojęcia, że dr Jan Słowikowski jest już zaprzysiężonym konspiratorem Związku Walki Zbrojnej o pseudonimie „Dzięcioł” oraz że już zdążył zameldować o osobliwym pacjencie przełożonym, otrzymując polecenie wybadania, kim jest.
– Siostro, księdza! Umieram! Muszę się wyspowiadać – zaczął występ.
Pielęgniarka podbiegła do lekarza. Ten podszedł do policjanta i zamienił z nim parę słów. Janek wciąż wył.
– Proszę zaraz przestać i nie zachowywać się jak gówniarz. Tu leżą inni chorzy i nie muszą tego słuchać. Siostra zawiezie pana do kaplicy… – zakomunikował doktor.

Siostra Klara ubrała chorego w szlafrok i usadziła na wózku z pomocą strażnika. Ruszyli korytarzem. Dotarli do kaplicy na parterze. Zastali w niej starszego wiekiem duchownego. (…) Janek wyspowiadał się, wyznał chęć popełnienia samobójstwa. Ksiądz zareagował spokojnym przypomnieniem, że Bóg nie pozwala na odbieranie nikomu życia, także sobie. (…)
– Czy mogę o coś księdza prosić? – zapytał.
– Słucham…
– Mam znajomych w Nowym Sączu. Czy może ich ksiądz powiadomić, że tu jestem?
– Jesteś ich pewien?
– Jestem.
– Podaj nazwisko i adres.
– Rysiowie. Matejki 2.
– Jak mam cię im przedstawić?
– Witold Kucharski.
– Zrobię to. Z Bogiem…

Janek wracał do sali podniesiony na duchu. Wierzył, że nie jest pozostawiony samemu sobie. Zrozumiawszy, że bardzo ciężki stan pomaga w kontaktach, postanowił utrzymywać się w nim, ile tylko się da. (…)
– Na trzeci dzień, kiedy zostałem odwieziony do kaplicy, ksiądz powiedział mi: „Jutro przyjdzie siostra z pobliskiego klasztoru. Proszę o nic nie pytać”. Zrozumiałem, że kontakt został nawiązany.

Zjawiła się po śniadaniu. (…) Kiedy się nachyliła nad Jankiem, ten omal nie krzyknął z wrażenia. Rozpoznał od razu… Zofię Rysiównę, krótko wcześniej przebraną za szarytkę przez siostry Kaseję i Anastazję. (…) Do Kozielewskiego wyszeptała: „Komu i co przekazać?”.
– Tadeusz Pilc, Kraków, Czarodziejska 52. Musi wiedzieć, co się stało. Dodatkowo, że oni mnie tu ściągnęli specjalnie, bym wszystkich w okolicy powydawał. Gestapo może to ze mnie wycisnąć. Nie zniosę tortur. Muszę dostać truciznę. Dla wszystkich będzie lepiej, jak dostanę cyjankali… – mówił, patrząc jej w oczy. (…)

Dziewczyna wróciła do domu i opowiedziała bratu Zbyszkowi przebieg spotkania. Początkowo nie chciał się zgodzić na wyjazd siostry do Krakowa, ale uległ argumentom. (…)

W Krakowie Zofia dotarła do Pilców, a ci zasypali ją pytaniami o stan Janka. Zatrzymali ją na noc, aby nazajutrz zaprowadzić dalej. Józka Cyrankiewicza nie można było odnaleźć, więc udali się na ul. Garbarską do jego ciotki doktor medycyny Heleny Szlapakowej, specjalisty ginekologii i położnictwa. (…) Po półgodzinie zjawiło się trzech mężczyzn i zaczęło wypytywanie. Gdzie złapali „Witolda”, gdzie był, zanim go przywieziono do Nowego Sącza, co o nim wiedzą Niemcy, kogo z nim zatrzymano? (…)

Oczekiwanie się przedłużało. W trybie alarmowym zorganizowano spotkanie z gen. Tadeuszem „Korczakiem” Komorowskim. Ten zdecydował, że „Witold” nie może pozostać w rękach niemieckich, i wydał polecenie przygotowania akcji wydostania emisariusza ze szpitala. Miał na myśli akcję bezpośrednią odbicia więźnia. Odnalazł się Cyrankiewicz. Uznał, że skuteczniejsze może się okazać… przekupienie pilnujących granatowych policjantów. Natychmiast przeznaczył na to i inne koszty 10 tys. zł z kasy partyjnej PPS-WRN. Ludzi do wykonania miał zapewnić ZWZ.

Z pieniędzmi udał się do dr Szlapakowej Stanisław Rosieński, przyjaciel Cyrankiewicza, do którego ten miał absolutne zaufanie. Staszek znał Kozielewskiego, bo poznali się w końcu maja u Pilca. Ta okoliczność była ważna dla przebiegu akcji, którą Rosieński miał koordynować. Chodziło pewnie o to, aby ZWZ nie mógł odzyskania emisariusza przypisać tylko sobie, a udział socjalistów był oczywisty nie tylko z powodu wykładania pieniędzy na akcję. Rosieński miał jechać do Nowego Sącza z Rysiówną. (…)

Kluczową kwestią było przechowanie uciekiniera przez pierwszych kilka dni po ucieczce. (…) Dla planu ucieczki było to zasadnicze. (…) Oczywiście należało najpierw szpital opuścić. To było zadaniem „Dzięcioła”. (…) Doktor postanowił zaryzykować. Dwaj gliniarze byli w Nowym Sączu znani ze służby przedwrześniowej. (…) Zaprosił ich do swego gabinetu. Prostym tekstem wyłożył, w czym rzecz. Pacjent ma zniknąć, ale oni sami, prócz tego, że otrzymają stosowną rekompensatę, muszą mieć mocne alibi. Dlatego proponuje im wypicie herbaty z luminalem, po czym zasną, a kiedy się obudzą, Kucharskiego już nie będzie. (…)

Była sobota 27 lipca 1940 r. Rankiem Zosia Rysiówna, po przebraniu się w strój siostry pielęgniarki, pojawiła się przy łóżku Janka. (…)
– Cyjankali już masz pod poduszką. Działa natychmiastowo. Jest rozkaz, aby zażyć tylko w sytuacji ostatecznego zagrożenia, a nie jakiegoś urojenia. Zrozumiano? – powiedziała spokojnie.
Janek potwierdził skinieniem.
– Do widzenia. Módl się za wybawienie. Bóg sprzyja odważnym…
(…) Po obiedzie zjawił się dr Słowikowski. „Mam wiadomość, że dla przyjaciół pan się nie zdezaktualizował. Czy to wystarcza, że zaufa pan i wysłucha dalszej części?”. Dochodziłem szybko do siebie po pierwszym szoku. Komunikat był tak prosty, że mógł pochodzić tylko z Krakowa, wiadomo od kogo.

„Ufam panu, doktorze”, wyszeptałem, pokazując jednocześnie na migi w kierunku korytarza, gdzie przesiadywał zwykle przynajmniej jeden strażnik. Nikogo tam teraz nie było. Słowikowski zaśmiał się. „Nie ma policjantów i nie będzie, nim stąd nie wyjdę”, rzucił stanowczym tonem. Dalej przekazywał instrukcje. (…) „Jestem pewien, że wszystko się uda. Dziś w nocy będzie pan wolny. My już pewnie nie będziemy mieli okazji rozmawiać. Dlatego życzę panu zdrowia, szczęścia i sił w walce o wolność Ojczyzny!” (…).

Tytuł i skróty pochodzą od redakcji

Fragmenty książki Waldemara Piaseckiego Jan Karski. Jedno życie. Kompletna opowieść, tom II (1939-1945), Inferno, Insignis, Warszawa 2017

Wydanie: 2017, 38/2017

Kategorie: Historia
Tagi: Jan Karski

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy