Turecka sztuka konfrontacji

Turecka sztuka konfrontacji

Turcja pod rządami oświeconych islamistów wyrasta na regionalną potęgę, chce zostać liderem świata muzułmańskiego Według ostatecznie potwierdzonych danych w wyniku eksplozji bomby w centrum Stambułu 20 września zginęły trzy osoby, a ponad 15 zostało rannych. Ładunek ukryto w samochodzie zaparkowanym w pobliżu budynków rządowych. Do dziś nikt nie przyznał się do ataku, choć niemal oczywiste jest, że ma on związek z radykalizującą się coraz bardziej polityką rządu Recepa Tayyipa Erdogana. Zaledwie dzień wcześniej w Niemczech ewakuowano aulę berlińskiego Uniwersytetu Humboldta, gdzie miał przemawiać prezydent Turcji Abdullah Gül. Anonimowy mężczyzna zadzwonił i poinformował, że w budynku znajduje się bomba. Wydawać by się mogło, że te incydenty to nic nowego. Turcja od lat jest areną licznych zamachów dokonywanych przez ugrupowania terrorystyczne, od islamistów począwszy, poprzez lewicowców i skrajną prawicę, na separatystach kurdyjskich i ormiańskich skończywszy. Tym razem jednak na naszych oczach dokonują się przetasowania pozornie trwałych sojuszy. Turcja, mająca drugą najliczniejszą armię w NATO, staje się coraz ważniejszym graczem politycznym na Bliskim Wschodzie. A promując się na lidera świata muzułmańskiego, chce być najważniejszym. Koniec z polityką ustępstw Kiedy kilka tygodni temu „New York Times” opublikował treść raportu komisji ONZ badającej atak izraelskich żołnierzy na turecki statek, w Ankarze zawrzało. Mimo że uznano zasadność blokady Strefy Gazy przez Izrael, wyrażono jednocześnie opinię, że wobec Turków użyto nadmiernej siły. Przypomnijmy: w maju 2010 r. turecki statek „Mavi Marmara” płynął razem z tzw. Flotyllą Wolności przewożącą pomoc humanitarną do blokowanej przez Izrael Strefy Gazy. Doszło do wymiany ognia, w wyniku której z rąk izraelskich komandosów zginęło dziewięciu Turków. Rząd w Jerozolimie twierdzi, że komandosi działali w obronie własnej, gdy zaatakowano ich nożami i pałkami. Turecka armia podtrzymuje wersję o napaści Izraelczyków. Jako zadośćuczynienie Turcja zażądała wypłacenia odszkodowań rodzinom ofiar, zlikwidowania blokady Strefy Gazy oraz publicznych przeprosin za atak. O ile z wypełnieniem pierwszego warunku Izrael problemu nie ma (wyraża gotowość wypłaty rekompensat), o tyle pozostałe są nie do zaakceptowania. Z morskiej blokady Strefy Gazy nie zrezygnuje, gdyż uzasadnia ją koniecznością zapobieżenia przemytowi broni dla rządzącego tam Hamasu, a przeprosiny nie wchodzą w grę, bo izraelscy żołnierze twierdzą, że działali w obronie własnej. Odmowa spełnienia żądań podziałała na rząd w Ankarze jak płachta na byka. 2 września wydalono z Turcji izraelskiego ambasadora, deklarując zawieszenie współpracy wojskowej (swojego ambasadora Turcy odwołali z Jerozolimy już wcześniej). Co to oznacza dla obydwu krajów? Izrael utracił możliwość szkoleń i manewrów w przestrzeni powietrznej i na wodach Turcji, ta zaś dostęp do nowoczesnego izraelskiego uzbrojenia. Na tej niezręcznej sytuacji to Izrael zdaje się tracić więcej. Fale rewolucji przetaczające się przez kraje arabskie znacznie osłabiają jego pozycję. Izraelską ambasadę zaatakowano w Egipcie, dyplomatów tego kraju odesłano również z Jordanii. Takiego kryzysu w regionie Izrael nie przeżywał od dziesięcioleci, dlatego premier Beniamin Netanjahu zadeklarował, że chce pojednania z Turcją. Na tym jednak nie za bardzo zależy rządowi Erdogana. Kłótnia dwóch bliskich sojuszników USA stawia Waszyngton w trudnej sytuacji. Na razie administracja Baracka Obamy wzywa obie strony do opamiętania. Wydawać by się mogło, że zerwanie stosunków z Izraelem zbliży Turcję do bloku państw arabskich. Teoretycznie tak, w praktyce natomiast Ankara chce wywalczyć dla siebie pozycję lidera w regionie, wolną po obaleniu prezydenta Mubaraka w Egipcie. Mając poparcie Stanów Zjednoczonych, Turcja czuje się bardzo pewnie. Pomimo protestu rządu w Teheranie Erdogan zgodził się na ulokowanie na terytorium kraju amerykańskiego radaru do wykrywania rakiet dalszego zasięgu. Nie jest tajemnicą, że skierowany będzie przede wszystkim na terytorium Iranu. Radar stanie się częścią systemu obrony przeciwrakietowej NATO. Miałby zostać umieszczony w Turcji jeszcze w tym roku. W ubiegłym tygodniu Teheran ostrzegł Ankarę, że zainstalowanie radaru spowoduje wzrost napięć regionalnych. Turcja jednak stanowczo twierdzi, że tarcza antyrakietowa nie będzie wymierzona przeciwko jakiemukolwiek konkretnemu państwu. Iskrzy również na linii Turcja-Syria. Rząd w Ankarze wielokrotnie nawoływał syryjskiego przywódcę, Baszara al-Asada, do zaprzestania prześladowań protestujących i zakończenia wojny domowej.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 41/2011

Kategorie: Świat