Twardy lód

Twardy lód

W Polsce zawsze bardziej ceniony był sukces indywidualny niż zespołowy, wyłączając nieliczne wyjątki, np. drużynę Górskiego Mariusz Czerkawski, hokeista, zawodowy gracz NHL – Przeciętnemu Amerykaninowi nazwisko Adama Małysza nie mówi nic, podczas gdy twoje nie tylko kojarzy, ale nawet potrafi poprawnie wymówić. Z kolei w Polsce nigdy nie udało ci się trafić do pierwszej dziesiątki najlepszych sportowców, którą otwiera właśnie Małysz. Jesteś natomiast drugi na liście najlepiej zarabiających polskich sportowców na świecie. Nie mówiąc o tym, że uznano cię za najlepszego polskiego hokeistę wszech czasów. Jesteś przy tym człowiekiem bardzo w kraju popularnym. Co tu jest grane? Nie masz kłopotu z właściwym rozpoznawaniem swego statusu? – I nigdy nie miałem. Po prostu uprawiam mało popularny w Polsce sport, w którym, jako kraj, nie odnosimy sukcesów. Gram w NHL, którą dopiero od niedawna można oglądać jedynie na płatnym, kodowanym kanale telewizyjnym późno w nocy. W jaki sposób mam podbijać umysły kibiców? Mówiąc to, oczywiście mam także świadomość, że mieszczę się w czołówce NHL. Funkcjonuję więc w dwóch rzeczywistościach. Niespecjalnie mi to przeszkadza. – Nie sądzisz, że to niedostrzeganie w Polsce twego sukcesu jest po prostu przejawem zawiści? – Nie… Moja kariera jest relacjonowana i oceniana, tak jak jest. Robię, co do mnie należy na lodzie, a sposób podawania tego opinii publicznej należy do innych. Nie zamierzam tego komentować. Dodam może tylko, że w Polsce zawsze bardziej ceniony był sukces indywidualny niż zespołowy, wyłączając nieliczne wyjątki od tej reguły. Na przykład drużynę Kazimierza Górskiego. – Grasz w NHL już 10 lat. Jesteś jednym z nielicznych europejskich zawodników tej ligi występujących tak długo. Jak ci się to udaje? – Zabłyśnięcie w NHL jest rzeczywiście dużo łatwiejsze niż utrzymanie się tu przez dziesięć lat. Dużo nazwisk z Rosji, Czech, Słowacji czy Szwecji potwierdza tę prawdę. Nie będę oryginalny – do tego trzeba naprawdę wielkiej determinacji, poświęcenia i pracy. Ponadto odporności psychicznej w radzeniu sobie z sytuacjami up and down, no i… zwykłego szczęścia. – Jak rozpoczęła się twoja kariera zawodowa? – W 1990 r. Amerykanie zobaczyli mnie na mistrzostwach świata juniorów. Rok później w rozgrywkach seniorów. Byli to łowcy głów z Boston Bruins. Zostałem wystawiony w drafcie i wybrany jako nr 106. Niemal równocześnie podobne zainteresowanie mną wyrazili Szwedzi. I jedni, i drudzy mówili, że mam szansę na prawdziwą karierę, jeżeli zacznę grać w zawodowym hokeju jako 19-latek, bez zwłoki. Jednak w kraju pojawiły się opinię, że jestem jeszcze za młody, że powinienem parę lat pograć dla kraju itd. Słychać było, że całą tę dyskusję zakończy… powołanie do wojska. Wtedy mój ojciec dosłownie stanął na głowie, żeby zagraniczny kontrakt doszedł do skutku, a armia dała sobie ze mną spokój. – Ty miałeś ojca. Twój kolega klubowy z GKS Tychy, Krzysztof Oliwa, nie miał takiego wsparcia i po prostu zwiał z Polski, żeby zostać zawodowym hokeistą. – Ja wylądowałem na kontrakcie w Djurgardenie Sztokholm, Krzysiek w Szwajcarii, a potem Kanadzie. – Szwedzi pewnie padli z zachwytu? – Szwedzi, przede wszystkim dali mi szkołę życia, która procentuje do dziś. Szybko pokazali mi, gdzie jest moje miejsce i że nikt tu nie będzie się mną zajmował. To, jak sobie poradzę z językiem, adaptacją, treningiem, grą i w ogóle życiem, jest moją sprawą. Jeśli nie dam rady, to mnie odeślą. To był szok! Po zajęciach przychodziłem do mieszkania i gapiłem się w telewizor, próbując coś zrozumieć. Zero kontaktów z kolegami. Dzwoniłem do rodziców, do Tychów, bez przerwy i gdyby nie te telefony, pewnie bym zrezygnował i wrócił do Polski. – Jakoś jednak wytrzymałeś. Dzięki Izabelli Scorupco? – Dzięki postępom w szwedzkim i przede wszystkim – grze. Miałem kolegów, bo byłem dobry na lodzie, a po lodzie interesowałem ich towarzysko. Kiedy poznałem w 1993 r. Izę, czułem się w Szwecji jak ryba w wodzie. Byłem dostrzegany i doceniany. Przypomnę, że ze swoją drużyną zdobyłem Puchar Europy i wicemistrzostwo Szwecji. – Twój bilans zamknięcia szwedzkiego etapu kariery obejmował 110 meczów, w których zdobyłeś 60 goli i miałeś 56 asyst, czyli 116 punktów. Drużyna z Bostonu dostała oczywisty dowód dobrego interesu, jaki zrobiła, zarzucając na ciebie sieć. – Boston

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2004, 2004

Kategorie: Sport