Świadome prowokowanie widowni jest równie głupie jak „przedstawienia dla młodzieży”. Rozmowa z Adamem Hanuszkiewiczem – Spędził pan w teatrze – jako reżyser, aktor, dyrektor teatrów – pół wieku. Myśli pan o tym półwieczu z dumą czy z goryczą? – Jestem dzieckiem szczęścia. Jestem przez los obdarowany powyżej moich rzeczywistych zasług. Trafiłem na dobry czas, kiedy poza teatrem, filmem, plakatem i muzyką niewiele się działo. Nie było telewizji satelitarnej, wideo, gier komputerowych. Teatr był w centrum polskiej żywej kultury. Na widowni siedziała cała inteligencja, od studentów po najstarszych intelektualistów. To był czas wyjątkowy w historii polskiego teatru. Ale to czas miniony, nie powtórzy się już nigdy. I nie ma sensu za nim wzdychać. – Jak się pan czuje w dzisiejszej rzeczywistości? Jest pan zadowolony? – Proszę pani, człowiek, który jest niezadowolony z rzeczywistości, a nie może jej zmienić, jest poetą. Ja nie jestem poetą. Rzeczywistość jest, jaka jest. W ramach tej rzeczywistości należy swój zawód tak wykonywać, żeby można było obywatelskie wartości realizować w miejsce dawnych, patriotycznych. To bardzo poważna sprawa, począwszy od kształcenia młodzieży, od lektur obowiązkowych. – Zawsze bardzo serio traktował pan młodzież. Dzisiaj często czyni się z tego zarzut: mówi się, że teraz robi pan teatr tylko dla młodzieży. To prawda? – To nonsens, taki sam jak spektakle dla chłopów i robotników za PRL-u. – Czy realizując spektakl, myśli pan o konkretnej widowni? – Nie, nigdy. Robi się sobą, a nie dla kogoś. A mówi się tak dlatego, że młodzież do mnie chodziła i chodzi do dzisiaj. A traktuję młodych serio, bo to oni, a nie stare pryki, będą jutro rządzić. – Jednak widownia, nie tylko w pana teatrze, bardzo zmieniła się w ostatnich latach. Dawniej była wielopokoleniowa, dziś jest głównie młodzieżowa. – Widownia bardzo się zmieniła i przerzedziła. Ze zmianą ustroju zmalało zainteresowanie teatrem. Ludzie, którzy byli kiedyś moimi widzami, poszli na stanowiska, zajęli się biznesami, karierą, wyjechali za granicę, no i „postarzeli się”. Dzisiejsza młodzież też ma inne zainteresowania niż ta sprzed 15 czy 30 lat: komputer, Internet, komórki. Młodzi przede wszystkim chcą bardzo szybko się dorobić. Ale nie oceniam negatywnie dzisiejszej młodzieży, dlatego że nie chodzi do teatru. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest dowodem, że ta młodzież jest świetna. Wina jest również po stronie teatru – jeśli teatr jest nudny, to nie widzę powodu, żeby do niego chodzić. Gdyby był fascynujący, to by tak nie opustoszał. – Jeszcze pod koniec lat 80. teatry były wypełnione, ludzie siedzieli nawet na podłodze, pod ścianami, w przejściach między rzędami. – Proszę pani, wtedy był bum teatralny. A teraz bumu teatralnego nie ma. Filmowego zresztą też nie, frekwencja w kinach jest bardzo niska. Zmienił się czas. Zresztą w historii nigdy nie było tak, żeby jakiś gatunek sztuki był stale w centrum zainteresowań. Teatr, podobnie jak cała żywa kultura, nigdy nie miał takiego bumu, jak za PRL-u. Miała na to wpływ również sytuacja polityczna kraju. – Czy, pana zdaniem, można mówić o kryzysie teatru? Bo wielu reżyserów złości się, że kryzys wymyślili krytycy. – Oczywiście, że jest kryzys. Spójrzmy prawdzie w oczy: gdyby we wszystkich teatrach w kraju zlikwidować bajki dla dzieci, to większość teatrów by padła. Teatr się kurczy. Najwybitniejsi reżyserzy robią spektakle dla garstki osób. W Teatrze Dramatycznym jest 700 miejsc, ale stawia się widowni na sto foteli… i mówi się, że jest stuprocentowa frekwencja. Jeśli to nie jest kryzys, to co nim jest? Na moją „Balladynę” w Teatrze Narodowym (1974 r. – przyp. E.L.), która przez cztery lata „chodziła” codziennie, koniki sprzedawały bilety po 300 zł (bilet w pierwszym rzędzie kosztował 25 zł). I do ostatniego przedstawienia bilety były wyprzedane. A na widowni siedziało tysiąc widzów. – Wtedy był nie tylko bum na teatr, ale i na pana. Pańskie przedstawienia wywoływały dyskusje, kontrowersje, entuzjazm jednych i protesty drugich. Nazywano pana prowokatorem, buntownikiem. – Ja nie prowokowałem, tylko zmieniałem optykę, paradygmat klasyki polskiej. A dzisiaj? Niech pani popatrzy na „Śluby panieńskie” Jarzyny. Przecież to mój „Mąż i żona”! – Czy dzisiaj w ogóle
Tagi:
Ewa Likowska









