Tylko serca im zardzewiały

Tylko serca im zardzewiały

W Bieszczadach cerkiewne dzwony ukrywano w ziemi przed najeźdźcą: sowieckim, niemieckim, potem przed Polakami. Teraz nadszedł czas odkopywania Na dwa dni przed pożarem babce Hmetkowej przyśnił się Jefron, proszalny dziad, co po wsiach chodził i przepowiadał przyszłość. Siwiutki, blady jak zjawa, po ukraińsku mówił. Zaraz rano babka poleciała do księdza wyznać, co jej rzekł, ale ludziom nic nie zdradziła, bo miała zakazane. Sofron Hrycyk, wówczas kawaler zaprzyjaźniony z księżowską córką, poznał treść przepowiedni. Dziad oznajmił że Hulskie, Zatwarnicę, Krywe i okoliczne wsie wpierw obcy będą we krwi topić, a potem swoi palić. Z rodziny Hrycyków nikt już nie żyje, ale wszystko, co Jefron powiedział starej Hmetkowej, a ona księdzu, sprawdziło się co do joty. Najczęściej biły na trwogę Przed wojną na 190 bieszczadzkich miejscowości przypadało 155 cerkwi. Cerkiewne dzwony służyły nie tylko do zwoływania wiernych na modlitwę. Fundowane przez bogatych donatorów lub – częściej – z dobrowolnych składek, były przedmiotem dumy wszystkich parafian: Polaków, Łemków, Bojków i Ukraińców. Lutowyszcze (Lutowiska, gmina w powiecie ustrzyckim), które jeszcze za króla Sasa otrzymały prawa miejskie, miały wtedy 1,9 tys. „dymów” z własną kooperatywą, słynne w całej Małopolsce jarmarki, podczas których jednorazowo zmieniało właściciela kilka tysięcy wołów, ridną szkołę, tartak i kopalnię nafty. Polaków było tu niewielu, żyli najczęściej w małżeństwach mieszanych. – Potem kto miał broń, stanowił prawo – powie 75-letni dziś Bazyli Mastyła. Jego żona, Anna, cudem ocalona z Suchych Rzek spacyfikowanych przez polskie wojsko, wspomina: – Różnic między nami nie było, czy Polak, czy Ukrainiec, czy Żyd, wszystko jedno, bo trzymali się razem. Gdy była dzieckiem, dziadek opowiadał często o greckokatolickim księdzu Josyfie Koteckym, duszpasterzu Rusinów i Polaków. – Chrzcił, udzielał ślubów i odprowadzał w ostatnią drogę. Dlatego dla katolików i unitów pożar stuletniej cerkwi był jednakową tragedią. W czasie gaszenia pożaru pękł jeden z czterech wiszących na wieży dzwonów – największy, Urban, o ponadmetrowej średnicy. To przed tym strasznym pożarem babce Hmetkowej przyśnił się Jefron. Gdy żadna z ludwisarni nie zaryzykowała naprawy Urbana, podjął się tego Polak, Jan Dziedzic – skuł go solidnie mosiężnymi obręczami. Po tygodniu dzwon wrócił na wieżę, ton miał głośny i czysty, nawet piękniejszy niż przedtem. Rusini i Ukraińcy z okolicznych wiosek słysząc go, robili znak krzyża i mówili: „Hospody, to nasz dzwin dzwonyt. Polaky jego naprawyły!”. Komitet cerkiewny, który miał się zająć budową nowej, największej i najpiękniejszej w tej części Bieszczad świątyni, zebrał pieniądze od wszystkich. Całością prac kierował burmistrz Marceli Rusker. Na parę dni przed otwarciem i poświęceniem kazał położyć drewniany chodnik z miasteczka do cerkwi. Stanęły też trzy bramy powitalne, jedna z napisem „Da przyjde carstwo Twoje”. Gdy orszak powitalny z greckokatolickim biskupem Czechowiczem prowadzony przez banderię zbliżał się od Czarnej do Lutowyszcz, czujki strzałami z moździerzy dały znać i wtedy wielkim głosem odezwały się cztery stare dzwony i nowe dzwonki przy kaplicy. Po mszy spod cerkwi pw. św. Michała Archanioła wyszła procesja pod przewodnictwem księży i diakonów ze Smolnika, Skorodnego, Boberki, Lipia… Z pieśnią „Preczysta Diwo Maty” szli przez całą wieś. Potem dzwony też biły, ale najczęściej na trwogę: Ukraińcom, Żydom, Polakom. Nikomu nie pomogły. Gde naszy cerkwy? Jeszcze przed nadejściem w listopadzie 1939 r. Niemców cerkiewne dzwony zostały spuszczone na ziemię i zakopane pod fundamentami. Rosjanie, gdy przyszli, zabili greckokatolickiego księdza Sofrona Kolidę, zabrali czterech Rusinów, którzy nigdy już do wsi nie wrócili, i rozkułaczyli bogatych Polaków i Żydów. Anna Tokarczyk z ósmym krzyżykiem na karku nadal jak wielu tutejszych nie może zapomnieć. – To był taki cichy zakątek, schowany wśród lasów. A ryby jakie były w potokach, kto pamięta? Matka układała je na blasze wyścielonej słomą i suszyła w chlebowym piecu. Helena Buszewycka też dzieli życie na dwie epoki. Ta pierwsza, piękna, oglądana oczami młodości, liczy się do wojny, a raczej do wysiedlenia. W ostatni swiatyj weczer (wigilię Bożego Narodzenia, która w obrządku wschodnim przypada na 6 stycznia) matka owinęła chustą lampę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 30/2003

Kategorie: Reportaż