Uff…?

W czwartek, 10 kwietnia, telewizje brytyjska i amerykańska, a za nimi i nasze, powtarzały radośnie: „Uff”, co miało być westchnieniem ulgi, że wszystko w końcu poszło dobrze. Amerykanie są w Bagdadzie, Anglicy są w Basrze, ludność, do tej pory raczej wrogo nastawiona, pojawiła się na ulicach w pobliżu amerykańskich pojazdów pancernych i jacyś ludzie – choć nie było ich zbyt wielu, co widzieliśmy na żywo – przewrócili przy bratniej pomocy amerykańskiego czołgu pomnik Saddama Husajna. Mam tę wątpliwą przyjemność, że kilkakrotnie na własne oczy widziałem rozmaite wchodzenia i wychodzenia obcych wojsk, obserwując je z pozycji mieszkańca, nad którym przetaczały się te nawałnice. I wiem, że tymi, którzy pierwsi biegną wówczas na ulicę, jest – nie licząc dzieci, które biegną wszędzie, gdzie coś się dzieje – zazwyczaj szumowina. Burzyciele pomnika Saddama bardzo chętnie i chyba nie całkiem bezinteresownie pozowali zebranym tłumnie fotografom, ale mogę się założyć, że nie zabrakło ich już wkrótce przy rabowaniu gmachów rządowych, banków, a potem sklepów, domów prywatnych, a nawet szpitali. Wojna w Iraku, którą oglądać można było minuta po minucie na ekranach telewizorów, jest wojną propagandową, w której takie same znaczenie jak rakiety mają także flesze fotoaparatów i obiektywy kamer. Mimo to toczy się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 17/2003, 2003

Kategorie: Felietony