Urodzony aktor – rozmowa z Piotrem Fronczewskim

Urodzony aktor – rozmowa z Piotrem Fronczewskim

Nie wiem, czy aktorstwa można nauczyć. Prawdopodobnie nie „Nigdy nie miałem »roli marzenia«, a więc nikomu nigdy niczego nie zazdrościłem. Naprawdę. Moje zainteresowania biegną w kierunku maksymalnego drążenia tego wszystkiego, co człowiek jest w stanie stworzyć i czym jest w istocie. Jestem chyba kameralistą. Bierze się to prawdopodobnie z mojej dosyć wstydliwej natury. Chciałbym po prostu, żeby to, co robię, było ważne, potrzebne, istotne, jeśli trzeba – także zabawne, jednym słowem, pełne. Być może to da się wyrazić poprzez jakiś oryginalny scenariusz. Będę podejmował takie próby, w których chciałbym jednocześnie sprawować funkcję reżysera. Na razie będą to formy niewielkie, kameralne. Może uda mi się uczynić coś w rodzaju bardzo intymnego zwierzenia o czymś, co jest w życiu najważniejsze”. To słowa Piotra Fronczewskiego, które padły pod koniec rozmowy, jaką prowadziliśmy 20 lat temu, kiedy artysta rozpoczynał piękną przygodę z warszawskim Teatrem Ateneum rolą Pchełki w „Antygonie w Nowym Jorku” Janusza Głowackiego w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Po 20 latach spełniła się ta ówczesna nadzieja na wypowiedź „o czymś, co w życiu najważniejsze”. W kończącym się sezonie teatralnym w Ateneum wyreżyserował pan sztukę Tankreda Dorsta „Ja, Feuerbach” i zagrał tytułową rolę. Spektakl zelektryzował miłośników teatru i stał się niezaprzeczalnym wydarzeniem teatralnym w stolicy. Czy spodziewał się pan, że przedstawienie odniesie taki sukces? – Ależ skąd, składam się głównie z wątpliwości. Kiedy rozmawiałem z dyrektorem Andrzejem Domalikiem o tym pomyśle, uprzedzałem go, żeby nie liczył na jakiś sukces frekwencyjny, na szczególne powodzenie tej sztuki, bo rzecz jest trudna w odbiorze i skomplikowana. Skąd więc pomysł, aby właśnie teraz sięgnąć po ten tekst? – Tekst Dorsta towarzyszy mi mniej więcej od trzech lat. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Janusz Kukuła, szef Teatru Polskiego Radia, i zapytał, czy nie nagralibyśmy sztuki Tankreda Dorsta „Ja, Feuerbach”. Poczułem się mile zaskoczony i trochę onieśmielony, bo natychmiast ożyła we mnie pamięć spektaklu Tadeusza Łomnickiego w Teatrze Dramatycznym sprzed ćwierć wieku. Ale zdecydowałem się. Spotkaliśmy się w dniu nagrania, a ponieważ wiedzieliśmy, o czym jest rzecz i co mamy zrobić, nie odbyliśmy standardowej próby czytanej, jak to się mówi, stolikowej. Wymieniliśmy tylko kilka uwag, ustalając, o co by nam szło. Wszedłem do studia i dokonałem lektury a vista. Taka sytuacja siłą rzeczy zmuszała mnie do pewnego rodzaju improwizacji. Kiedy skończyliśmy nagranie, poprosiłem Janusza, żeby po wstępnym zmontowaniu dał mi je do posłuchania, ponieważ nie miałem pewności, jak brzmiało na początku, jak w środku i jak na końcu. Reżyser spełnił moją prośbę, dostałem płytę i odsłuchałem ją. I muszę powiedzieć – a rzadko mi się to zdarza, bo nie lubię siebie ani słuchać, ani oglądać i w ogóle najchętniej bym się ze sobą nie spotykał – że słuchałem tego z zaciekawieniem. Wydało mi się to bardzo przyzwoitym, rzetelnym nagraniem. Do tego stopnia, że pomyślałem sobie w pewnej chwili, że warto byłoby to zrobić w teatrze. Publiczność słucha Minęły trzy lata, jesteśmy po premierze. Choć liczył się pan z ryzykiem, że spektakl może nie wywołać szerszego zainteresowania, okazało się, że wywołał. – Z moich obserwacji wynika, że w ogromnej większości ludzie przychodzą do teatru, żeby się odprężyć, odpocząć, poweselić trochę, pośmiać, zapomnieć o problemach dnia powszedniego. Tak jest z „Kolacją dla głupca” Francisa Vebera, obleganą od tylu sezonów w Ateneum. – Zagraliśmy „Kolację” z Krzysztofem Tyńcem już ponad 700 razy. I końca nie widać. Bilety na kolejne przedstawienia znikają błyskawicznie. „Feuerbach” też nie przysparza dyrekcji zmartwień, widzów nie brakuje. – Tak się szczęśliwie złożyło, że mamy pełne sale. I co jeszcze jest wielkim komplementem dla teatru i wykonawców – jest nas tam trójka – że oprócz tego, że spektakl teatralny jest oglądany, to jest również słuchany. Można powiedzieć, że tekst tego przedstawienia jest słuchany w sposób niemal peszący. Rzadko się zdarza „słyszeć” taką obecność publiczności na sali, to znaczy publiczności skupionej, zasłuchanej w słowa i wszystko, co jest przekazem scenicznym. Może doświadczenia Feuerbacha, jego konfrontacja z Asystentem nie doświadczeniem jednostkowym, ale uniwersalnym zderzeniem świata wartości i łże-wartości, tak intensywnym w naszych czasach. Niemal każdy może tu znaleźć okruch własnego życia. Feuerbach walczy z Asystentem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 31/2013

Kategorie: Kultura