W dziewiczej dżungli Darién

W dziewiczej dżungli Darién

Wyprawa do jednego z najbardziej tajemniczych rejonów świata W marcu 2012 r. nasza grupa ośmiorga Polaków eksplorowała jeden z najbardziej tajemniczych rejonów Ziemi – przesmyk Darién na granicy Panamy i Kolumbii. Zapora wzgórz porośniętych dżunglą oddziela umownie Ameryki, a jednocześnie jest ostoją dziewiczej dżungli i Indian żyjących zgodnie z tradycją, ale też punktem zapalnym, przez który wiedzie szlak narkotykowy. Po co się tam pchać? Darién to pas nieprzebytych dżungli między Panamą a Kolumbią. Tereny niegościnne i niebezpieczne: nagromadzenie niewysokich, lecz bardzo stromych,  szczelnie zarośniętych gór. Między górami – bagna i błotniste rzeki. Taka dżungla nie zachowała się już chyba nigdzie indziej na świecie. Darién jest miejscem niebezpiecznym nie tylko ze względu na dziką przyrodę i zwierzęta, ale przede wszystkim z powodu FARC (Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii), grupek kolumbijskich rebeliantów, działających po obu stronach granicy. Jest dla nich doskonałą kryjówką, w dżungli można by schować z łatwością całą armię. Rebelianci przemycają narkotyki, atakują posterunki wojska, kilkakrotnie uprowadzili też obcokrajowców, którzy zapuścili się w ten rejon. „Ludzie lasu”, jak ich nazywają miejscowi Indianie, pojawiają się jak duchy i mimo że Indian zazwyczaj ignorują, wobec podróżników potrafią być nieobliczalni, uznając ich np. za wysłanników CIA. Według rebeliantów większość złapanych przez nich ludzi to obywatele USA. Do takich spotkań dochodzi rzadko i jest to zaskoczenie dla obu stron. Rebelianci mają też fantazję, jeżeli chodzi o żądanie okupu oraz zaangażowanie władzy w odbicie uprowadzonych. Często kwotę wywoławczą za uwolnienie porwanych podają w milionach dolarów. Rejs „Dona Dora” to jednostka kultowa. Kawałek pływającej blachy zżerany przez rdzę. Stateczek trzy razy w tygodniu kursuje z Panama City do zapadłej prowincji Darién, przewożąc wszelkie potrzebne towary i pasażerów. Tu każda przestrzeń, skrawek podłogi czy metalowa skrzynia, która służy czterem osobom za królewskie łoże, są w pełni wykorzystywane. Pod tym kawałkiem metalu kryje się wielki skarb w postaci setek puszek i butelek amerykańskiego piwa, które tak uwielbiają Indianie. Ubikacja to dziura w pokładzie, nad którą zamontowano żelazny sedes, nieczyszczony chyba od czasu wodowania jednostki. Wszystkie kabiny są zajęte przez pasażerów, którzy zaokrętowali się dobę wcześniej. Można powiedzieć, że kabiny są luksusowe, ponieważ mają łóżka i w miarę miękkie materace, w których bujnie rozwija się mikrożycie. Oczywiście dla tych, którzy wymagają słońca i opalania się, są też „leżaki” – palety z butelkami na przednim pokładzie. Odbijamy. Pacyfik jest spokojny, zgodnie z nazwą, a nad nami świecą gwiazdy. W nocy mijamy z dala światełka Wysp Perłowych, na których zamieszkał w końcu lat 70. szach Iranu Reza Pahlawi, gdy rewolucja islamska go zdetronizowała. W przeciwieństwie do rejsu na statku „Dona Dora” musiało to być dość luksusowe wygnanie. Rejsy morskie wymagają cierpliwości, szczególnie te wzdłuż Ameryki Łacińskiej. Po pierwszych godzinach radosnej ekscytacji czas zaczyna się ciągnąć w nieskończoność. Silnik ustawicznie się psuje, a czarny dym z komina nie wróży niczego dobrego, ale przymykamy na to oczy i udajemy, że nic nie widzimy i że wszystko będzie dobrze. Jest dobrze, kiedy kucharz ma dobry humor, bo wtedy pojawia się dziwny zapach z kuchni, a na talerzach mamy jedzenie. Dni są parne, noce zaś zimne, na pokład wdzierają się lodowate fale, które budzą śpiących na podłodze. Tak, noce, bo rejs planowany na 10 godzin przedłużył się do ponad 40… W połowie drogi, czyli na wysokości Wysp Perłowych, kapitan postanowił zawrócić do Panama City, aby jednak wymienić filtr do silnika. Absurd goni absurd. Pasażerowie, panamscy Metysi z wiosek na wybrzeżu Darién i indiańskie rodziny z głębi lądu, nie przejmują się tym. Dla nich jeden dzień w tę czy w tę nie ma żadnego znaczenia. Przecież w cenę biletu mają wliczony posiłek, więc co tu narzekać? Pożegnanie z cywilizacją Wioska Sambú w prowincji Darién składa się z dwóch części po dwóch stronach rzeki. Pierwsza należy do Metysów, tu jest posterunek policji i ostatnia siedziba władz Panamy. Druga, za chybotliwym drewnianym pomostem, to już wieś indiańska. Tutaj trzeba złożyć wizytę w siedzibie indiańskich władz plemienia Emberá-Wounaan, sprecyzować swoje zamiary na terytoriach indiańskich i… uiścić podatek. W Panamie Indianie sami rządzą na swoich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 47/2012

Kategorie: Świat