Zjednoczone stany strachu

Zjednoczone stany strachu

Szturm na Kapitol był tylko testem. Prawdziwy atak na demokrację w USA dopiero nastąpi Wbrew pozorom momentem, w którym przyszłość republiki była w ostatnim czasie najbardziej zagrożona, wcale nie był ubiegłoroczny szturm na Kapitol. Choć 6 stycznia 2021 r. w miejscu dla amerykańskiej demokracji absolutnie świętym działy się sceny trudne do zracjonalizowania, tak naprawdę na funkcjonowanie amerykańskiego państwa nie miało to większego wpływu. Wyjaśnijmy od razu: nie chodzi o bagatelizowanie tamtej insurekcji czy brak szacunku dla jej ofiar, w tym śmiertelnych. Z systemowego punktu widzenia szturm był manifestacją pogardy Donalda Trumpa i jego zwolenników dla demokratycznych procedur, na których amerykańska państwowość opiera się od początku – ale demokracji nie mógł zniszczyć, przynajmniej wtedy. Ten bardzo niebezpieczny moment w rzeczywistości był dużo dłuższy, bo trwał kilka tygodni. Zakończył się kilkanaście minut przed szturmem, kiedy tłum nie sforsował jeszcze barierek wokół Kapitolu. Jego protagonistą był nie Trump, ale wiceprezydent Mike Pence. I to jemu, trochę paradoksalnie, amerykańska demokracja zawdzięcza dziś najwięcej w kontekście tamtych wydarzeń. Kabaret Trumpa Zgodnie z konstytucją USA to właśnie wiceprezydent na połączonej sesji obu izb Kongresu dokonuje ostatecznego potwierdzenia wyników wyborów głowy państwa. Ustawa zasadnicza nie pozostawia w tym zakresie pola do interpretacji. Art. 2 stanowi jasno, że wiceprezydent, będący jednocześnie przewodniczącym Senatu, ma „zliczyć głosy elektorów w obecności członków Kongresu” i „certyfikować wynik wyborów”. Nic ponad to. Przez ponad 200 lat istnienia dokumentu zapis ten nie budził żadnych wątpliwości. Aż do czasów Trumpa. Odchodzący prezydent już od porażki w listopadowych wyborach robił wszystko, by demokratom udowodnić oszustwo. Im bardziej jednak się starał, tym mniej osiągał. Zaginione karty do głosowania z jego nazwiskiem nie nadchodziły, sądy w kolejnych stanach odrzucały protesty jego komitetu. Kolejni współpracownicy, nawet członkowie rodziny, jak zięć i szara eminencja jego administracji Jared Kushner, próbowali go przekonać, by wreszcie uznał porażkę. Walka Trumpa o utrzymanie się przy władzy coraz bardziej przypominała kabaret, a wizerunkowe kompromitacje, jak konferencja prasowa omyłkowo zorganizowana na parkingu czy samoopalacz rozpływający się na czole Rudy’ego Giulianiego odbierały sytuacji resztki powagi. Kiedy Trump zrozumiał, że powyborczego cudu nie będzie, został mu tylko Pence. Przez długie tygodnie w grudniu i styczniu Trump nieustannie naciskał na wiceprezydenta, by ten odmówił certyfikacji wyborów. Pence, człowiek na wskroś moralny, głęboko wierzący i oddany amerykańskim instytucjom, przez chwilę flirtował nawet z tym pomysłem, co w swojej ostatniej książce „Niebezpieczeństwo” ujawnił Bob Woodward. Nie chciał jednak robić tego bezpodstawnie, dlatego szukał po całych Stanach choćby źdźbła argumentu prawnego. Obdzwaniał konserwatywnych profesorów prawa, byłych i obecnych polityków. Według źródeł Woodwarda ostatecznie odwiódł go od tego Dan Quayle, wiceprezydent za kadencji George’a Busha seniora. Quayle sam był w takiej sytuacji, musiał uznać porażkę swojego szefa i przekazać władzę demokracie Clintonowi. Art. 2 konstytucji znał więc dobrze i wiedział, że na odrzucenie głosów elektorów zapis ten nie pozwala, a tego oczekiwał Trump. Mike Pence ostatecznie się nie ugiął i potwierdził wygraną Joego Bidena. Zapłacił za to politycznie najwyższą cenę, bo Trump zerwał z nim jakiekolwiek kontakty. Biorąc pod uwagę, że to on wciąż kontroluje Partię Republikańską, dla Pence’a gniew byłego szefa oznacza koniec kariery. Nie będzie więc zbyt wiele przesady w stwierdzeniu, że były wiceprezydent poświęcił ją dla uratowania stabilności amerykańskiej demokracji. Gdyby wtedy posłuchał swojego przełożonego, otworzyłby na oścież drzwi do bezprecedensowego kryzysu konstytucyjnego. Wciąż trwająca kampania Trumpa zyskałaby paliwo do dalszej walki, a Biden nie mógłby formalnie objąć urzędu. USA podzieliłyby się na dwa zwaśnione plemiona, dwie równoległe rzeczywistości prawne, w pewnym sensie dwa kraje. I choć rok temu amerykańska demokracja uciekła spod topora, zagrożenie nie zniknęło. Jeźdźcy apokalipsy Pierwszym jeźdźcem politycznej apokalipsy jest sam Trump. Tylko biologia jest w stanie pozbawić go prezydenckiej nominacji republikanów w wyborach w 2024 r. Głównie dlatego, że nie ma w partii żadnego poważnego rywala. Jedyni liczący się rywale – były sekretarz stanu Mike Pompeo i gubernator Florydy Ron DeSantis – to nie tyle alternatywy dla Trumpa, ile

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2022, 2022

Kategorie: Świat