Dlaczego to trwało tak długo Oto obrazek z ostatnich dni. 1 września, specjalna sesja Rady Warszawy poświęcona reprywatyzacyjnym skandalom. Przemawia Hanna Gronkiewicz-Waltz. A raczej próbuje przemawiać, bo co chwila jest zagłuszana. „Do dymisji!”, „Złodzieje!”, „HGW musi odejść!”, słychać skandowanie. Sesję obserwują przedstawiciele ruchów lokatorskich, aktywiści miejscy – i oni narzucają ton. Batalia trwa. Do głosu dochodzi przedstawiciel klubu radnych PiS. „Nie zgadzamy się na komisję radnych, która ma badać warszawską reprywatyzację. Dziś to sprawa dla prokuratury!”, woła. Ale też nie ma lepiej. „Gdzie byliście? Gdzie byliście?”, odkrzykują lokatorzy. PiS na pewno zyskuje na aferze warszawskiej, na grillowaniu Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale przecież nie wymaże gumką myszką tych lat, gdy rządziło Warszawą, albo swoich słów o reprywatyzacji. PiS na aferze też traci. Jeżeli bowiem popatrzymy na historię stołecznej reprywatyzacji, na trwające 20 lat rozdrapywanie warszawskich kamienic i działek, jedno pytanie nasuwa się w sposób nieubłagany: dlaczego trwało to tak długo? Dlaczego na to pozwalano? „Sprawiedliwość” dziejowa Myślę, że jest na nie odpowiedź i nie będzie ona miła ani dla mediów, ani dla opinii publicznej. O politykach największych partii nie wspominając. Otóż po roku 1989 mieliśmy w sprawie warszawskiej reprywatyzacji PO-PiS-ową – czy też postsolidarnościową – poprawność polityczną, która tym partiom (i sympatyzującym z nimi mediom, czyli prawie wszystkim w Polsce) kazała powtarzać, że ten proces jest jak najbardziej w porządku. Za to dekret Bieruta był ucieleśnieniem zła. Nie służył odbudowie Warszawy, chodziło w nim tylko o przejęcie nieruchomości (bo komuniści chcieli wszystko przejmować), o walkę z tymi, którzy coś mają, itd. Te opinie powtarzano jak najbardziej poważnie, zupełnie ignorując rzeczywistość. A rzeczywistość wyglądała tak, że z Warszawy po II wojnie światowej zostało morze ruin. Jeśli ktoś uważa inaczej, powinien przejrzeć zdjęcia z tego okresu: Śródmieścia, Starego Miasta, terenów getta… Nawet jeśli znaleźliby się właściciele tych zburzonych kamienic, nie było możliwości, by samodzielnie je odbudowali. Stąd idea, która wyszła z Biura Odbudowy Stolicy (akurat wiodącą rolę odgrywali w nim ludzie związani z PPS), by odbudowę przejęło państwo. To nie był, dodajmy, jakiś szalony pomysł – podobne rozwiązanie przyjęto w Rotterdamie, też zniszczonym przez wojnę. Jednak o Rotterdamie w polskich mediach nie mówiono ani słowa. Powtarzano natomiast, że reprywatyzacja to po czasach Polski Ludowej powrót do „naturalnego stanu rzeczy”. Że sprawiedliwość wymaga, by nieruchomości zwrócić dawnym właścicielom. Że to także forma wojny z komunizmem. Tu nie było różnicy między mediami platformerskimi i pisowskimi – jedni i drudzy kochali kapitalizm (zwłaszcza PO) oraz dawnych właścicieli (zwłaszcza PiS) i żądali naprawy „krzywd”, które zostały im wyrządzone. Na tej fali można było płynąć. Na stronie internetowej specjalizującej się w odzyskiwaniu nieruchomości kancelarii prawnej Roberta Nowaczyka, tej od Chmielnej 70, można przeczytać np. takie stwierdzenie: „W latach 1944-1962 w Polsce rządzonej przez nielegalną władzę, jaką był Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego i Krajowa Rada Narodowa, wydane zostało mnóstwo rozporządzeń, ustaw i dekretów, określanych obecnie jako akty nacjonalizacyjne, na podstawie których własność prywatna przeszła we władanie Państwa”. Co warte zauważenia, ta wielka restauracyjna fala powrotu do II RP, eksponując jedne sprawy, pomijała drugie. Choćby taką, że II RP też stała przed problemem zwrotu nieruchomości – tych skonfiskowanych przez carat powstańcom styczniowym. Od powstania styczniowego do uzyskania niepodległości minęło pięćdziesiąt parę lat, czyli podobnie jak od dekretu Bieruta do III RP. I cóż II RP odpowiedziała byłym właścicielom i ich potomkom? Osobom bez wątpienia skrzywdzonym, bo zabierano im majątki za udział w walce o niepodległość Polski. II RP odpowiedziała, że zwracać majątków nie będzie, bo jej na to nie stać. Podobnie zresztą odpowiadano przedstawicielom Kościoła katolickiego, gdy zwracali się o zwrot jakichś nieruchomości lub dóbr. Jak widać, post-Solidarność wykazała się bardzo selektywną pamięcią historyczną. A dlaczego? Dlaczego elity II RP potrafiły powiedzieć „nie” byłym właścicielom i Kościołowi, a elity III RP tej siły nie miały? Nie szanowały własnego państwa? Nie martwił ich stan finansów publicznych? Okazały się mało odporne na rozmaite pokusy? A może przesiąknięte były ideologią restauracji starego porządku? Może nie rozumiały, co oznaczają takie terminy jak dobro wspólne czy interes










