Jak punki, rastamani i anarchiści budowali podwaliny nowej Polski Rafał Księżyk – dziennikarz muzyczny, autor książki „Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993”. Wniosek po lekturze twojej książki: zamiast budować pomniki „żołnierzom wyklętym” i fetować polityczną opozycję PRL, trzeba upamiętniać punkowe załogi z czasów transformacji ustrojowej. – Nie bardzo. To do nich nie pasuje. Choć dziwię się, że nikt nie wpadł na to, by w śródmieściu Warszawy, w okolicach Pałacu Kultury, nadać jakiemuś skwerowi imię Roberta Brylewskiego. Tędy biegła trasa, którą załoga chadzała do klubu Hybrydy. Krótko po śmierci Brylewskiego robiłem wywiad z Kostkiem Usenką, muzykiem, pisarzem i kronikarzem wschodnioeuropejskiej kontrkultury. Akurat wydał książkę „Buszujący w barszczu” o radzieckim undergroundzie. Opowiadał o tym, jak różni się przeżywanie muzyki u nas i na Wschodzie. Gdyby tam zmarł ktoś formatu Brylewskiego, to w każdym mieście siedzieliby ludzie z gitarami, śpiewali jego piosenki, malowali murale. W Warszawie murale poświęcone Robertowi i zmarłemu w październiku Pawłowi Kelnerowi Rozwadowskiemu powstały niedawno. Pomników by sobie nie życzyli, ale skwer by się przydał. „Dzika rzecz” zaczyna się od opowieści o tym, jak Izrael, grupa Kelnera i Brylewskiego, pokazał polski bunt w socjalistycznej Czechosłowacji. A potem jest o tym, jak muzycy Praffdaty podczas występu w NRD symbolicznie zburzyli mur berliński. To pokolenie artystów podziemia w praktyce realizowało zmiany, o które dopominało się społeczeństwo. Robili to za pomocą gitar i syntezatorów, happeningów i graffiti, wdrażali nowe techniki nagraniowe i filmowe. To niedocenieni bohaterowie czasu przemian. – Mówimy o tym okresie, kiedy skończyła się PRL, a nowa, kapitalistyczna epoka jeszcze się nie zaczęła, o latach 1989-1993. Oni w tym momencie już niekoniecznie tworzyli kulturę buntu i kontestacji, choć byli krytyczni wobec nowej rzeczywistości. Kiedy zniknęły ograniczenia, swój sen o wolności zaczęli ziszczać w inny sposób, dobrze się bawiąc. Robili pierwsze imprezy techno, prekursorskie animacje komputerowe, teledyski, otwierali kluby muzyczne z prawdziwego zdarzenia. Przecierali ścieżki dla całego społeczeństwa. Nikt nie umiał wtedy tego robić. Ludziom wpływowym zazwyczaj brakowało talentu i wyobraźni. Freaki pokazały im, o co chodzi. Byli awangardą tej weselszej, jaśniejszej strony wolności po 1989 r., bo była i ciemna, w postaci gangsterki i finansowych przewałek. Ale nie zgodzę się, że robili to, czego dopominało się społeczeństwo. Społeczeństwo koncentrowało się na lęku o jutro i etosie przedsiębiorczości. W pewnym momencie artyści podziemia w ogóle zostali „odcięci”. Za bohaterów transformacji uchodzili eksopozycjoniści, biznesmeni i ludzie ze świecznika kultury. A pamięć o dokonaniach freaków zanikła. Być może Polska dziś wygląda tak, jak wygląda, właśnie przez to, że ich odcięliśmy i przestaliśmy zwracać uwagę na to, co robili. Dochodziło do egzotycznych sojuszy między punkami a przedsiębiorcami, pacyfistami a gangsterami i nie tylko. – W Zgorzelcu był koncert elektronicznego duetu Max i Kelner. Wpadli bandyci. Urzekły ich słowa „każdy chłopak z mafii wiele dziś potrafi”. Przyklejali muzykom kolejne stówy do klawiatury, chcieli, żeby im to grać raz po raz. Nie dało się wytłumaczyć karkom, co to satyra, ironia. Ale rasowy muzyk poradzi sobie w każdej sytuacji. Dla mnie najbardziej egzotycznym powiewem pierwszych lat wolności był festiwal Solidarność Anti Apartheid, który odbył się 13 grudnia 1989 r. Związkowcy chcieli pokazać, że zwyciężyli swoją walkę, ale nadal interesują się wolnościowymi ruchami na świecie. Włodzimierz Kleszcz, specjalizujący się w muzyce etnicznej dziennikarz Polskiego Radia, ściągnął śmietankę brytyjskich artystów reggae. Między innymi Lintona Kwesi Johnsona, dziś guru w kwestiach czarnej kultury w Wielkiej Brytanii. Miał on na koncie piosenkę „What About Di Workin’ Class” z wersem o Solidarności. Wpadł mi w ręce bilet na ten festiwal. Logo Solidarności pojawiło się na tle kolorów reggae, w asyście rastafariańskich lwów Syjonu. Patrząc na ten bilet, mam poczucie fantastycznej możliwości, która zaiskrzyła: unia reggae i Solidarności. Wyobrażałem sobie, co by było, gdyby na festiwal wpadli Lech Wałęsa i młodzi bracia Kaczyńscy, spalili z Lintonem jointa i dostrzegli nową opcję dla Polski. Wymiar polityczny książki zdaje się opowieścią właśnie o możliwościach. To były przecież złote lata polskiego anarchizmu. Po tamtym fermencie też










