Wezuwiusz – drzemiący potwór

Wezuwiusz – drzemiący potwór

Gęstość zaludnienia wokół najsłynniejszego europejskiego wulkanu przekroczyła wszelkie limity. W razie wielkiej erupcji zginęłoby co najmniej 350 tys. osób

Korespondencja z Neapolu

100 tys. osób będzie musiało opuścić tereny położone u stóp Wezuwiusza. W tzw. czerwonej strefie, czyli skazanej w razie ewentualnego wybuchu na zagładę, mieszka i pracuje 700 tys. osób. 10 tys. stanowią przebywający sezonowo emigranci. Wielu z nich to Polacy. To najgęściej zaludniony obszar w pobliżu czynnego wulkanu na świecie. Gdyby powtórzyła się erupcja tak wielka, jak ta, która w 79 r. położyła kres istnieniu antycznych Pompejów i Herkulanum, zginęłoby nie kilka tysięcy ludzi, a przynajmniej połowa mieszkańców 18 gmin położonych wokół wulkanu.
Naukowcy od lat biją na alarm, że gęstość zaludnienia w strefie erupcyjnej przekroczyła wszelkie limity. Budownictwo na tych terenach wymknęło się spod kontroli. Od czasu ostatniego wybuchu Wezuwiusza w 1944 r. władze miejscowe i regionalne przymknęły oko na zupełne rozpasanie w tej dziedzinie, zwłaszcza że sporo inwestowali tu mniejsi i więksi prominenci mafijni. Nic dziwnego, hotel czy restauracja u stóp najsłynniejszego w Europie wulkanu to obietnica dużych pieniędzy. Dlatego w bezpośrednim sąsiedztwie Wezuwiusza pełno jest hoteli i lokali gastronomicznych, w większości zresztą brzydkich i niepasujących architektonicznie do pejzażu.
Bez żadnego nadzoru rozwinęło się też budownictwo mieszkaniowe. Niektóre domostwa znajdują się kilkadziesiąt metrów od krateru. Ocenia się, że na terenie 18 gmin wokół Wezuwiusza postawiono nielegalnie ponad 50 tys. budynków.

Skłonić młodych do wyjazdu
Rozmiary katastrofy widać gołym okiem. Cement wyparł hektary zieleni i lawy. Władze regionu Kampania zapowiadają ostrą walkę z wszelkimi formami spekulacji. Plan przewiduje nie tylko zablokowanie nowych inwestycji, ale też wyburzenie obiektów wzniesionych bez pozwolenia. Zakrojona na 30 lat operacja odnawiania zdewastowanego krajobrazu zakłada również stopniowe przekształcenie aktywności gospodarczej na terenach wulkanicznych na działalność turystyczną i drobne rzemiosło.
Drugim ważnym zadaniem ogłoszonym przez władze regionalne jest zmniejszenie zaludnienia w czerwonej strefie. Program przewiduje, że zagrożone tereny będzie musiało opuścić 100 tys. osób. Praktycznie oznacza to wysiedlenie co siódmego mieszkańca. Władze podkreślają, że nie ma mowy o jakimkolwiek nacisku. Przeprowadzka nie może być rozumiana jako kara, ale raczej perspektywa zmiany na lepsze. Będą temu służyć przede wszystkim bezzwrotne pożyczki dla wszystkich, którzy zdecydują się osiedlić poza terenem wulkanicznym. Władze przewidują, że tę okazję wykorzystają zwłaszcza ludzie młodzi. Entuzjazmu nie podzielają burmistrzowie zainteresowanych gmin. Nino De Falco, burmistrz Terzignia, przypomina, że plany przesiedlenia części populacji nie są nowe. Też obiecywano pieniądze i skończyło się na niczym. Nie palą się do przeniesienia sami mieszkańcy znajdujących się w strefie zagrożenia gmin, którzy są bardzo emocjonalnie związani z terenem i po każdej katastrofie odbudowują swoje siedziby.
Program spotkał się ze sporą krytyką socjologów, którzy twierdzą, że przesiedlenie takiej masy ludzi pod wieloma względami, głównie ekonomicznym i kulturowym, osłabi miejscową społeczność. Giuseppe Luongo, profesor wulkanologii, dyrektor Wydziału Geofizyki i Wulkanologii Uniwersytetu im. Fryderyka II w Neapolu, uważa, że władze regionalne żerują na ludzkim strachu. – Nie można zachęcać ludzi do przeprowadzki, dając im parę groszy (na razie nie wiadomo, o jakiej kwocie mowa). Jest to rozwiązanie krótkowzroczne. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem wysiedlania mieszkańców i lokowania ich, gdzie popadnie, kilkadziesiąt tysięcy tu, kilkadziesiąt tysięcy tam, bo doprowadzi to do katastrofy socjalnej tej społeczności – mówi.
Zamiast dawać obywatelom pieniądze do kieszeni, władze powinny zainwestować w infrastrukturę na terenach bezpiecznych, nadających się do osiedlenia. Ludzie, mając do wyboru obszar alternatywny z doskonałą siecią komunikacyjną, zapleczem usługowym, handlowym itp., sami zechcą się tam przenieść. Jest to jednak proces powolny, wymagający około 30 lat. W ciągu tego czasu udałoby się przypuszczalnie zmniejszyć populację w czerwonej strefie o połowę – do 350 tys. mieszkańców. Taka kompleksowa wizja transformacji terytorium nie wywołuje większego zainteresowania polityków, którzy zdecydowanie wolą spektakularne akcje.

Zakazane słowo: erupcja

Wezuwiusz nie jest jedynym czynnym wulkanem w Kampanii. Tymczasem jeszcze w późnych latach 70. nie wolno było mówić o zagrożeniu, samo słowo „erupcja” było zakazane. Tak naprawdę o ryzyku zaczęto napomykać dziesięć lat temu, a dopiero teraz planuje się akcję edukacyjną w szkołach, urzędach i zakładach pracy. Ma ona uświadomić ludziom ryzyko, jakie ponoszą, żyjąc w bezpośrednim sąsiedztwie czynnego wulkanu. O wiele mądrzejsi pod tym względem byli dawni mieszkańcy tych terenów, zajmujący się uprawą ziemi i rybołówstwem oraz słynący z obróbki koralu. Żyli w zgodzie z wulkanem i otaczającym go środowiskiem, potrafili doskonale odczytywać najmniejsze zmiany zachodzące w nim. W razie niebezpieczeństwa brali swój dobytek na plecy i uciekali. Społeczność wystawiona na ciągłe niebezpieczeństwo nie myślała o budowie bardzo trwałych obiektów. Nie inwestowano w coś, co mogło w jednej chwili ulec zagładzie. Na tym terenie nie ma więc zabytków architektonicznych. Dużą wartość mają jedynie antyczne Herkulanum i Pompeje oraz piękne XVIII-wieczne wille. Te ostatnie zbudowano jako letnie rezydencje. Bogaci właściciele mogli sobie bez większego uszczerbku finansowego pozwolić na ich utratę.
Sytuacja zmieniła się diametralnie po II wojnie światowej, kiedy w wezuwiańskich gminach zaczęli osiedlać się ludzie, których nie stać było na zamieszkanie w stolicy regionu – Neapolu. Tak jest do dzisiaj. Nowi przybysze pobudowali w okolicach wulkanu własne domy, nierzadko inwestując cały majątek. Teraz drżą nie tylko o własne życie, ale i dorobek.
Zdaniem prof. Luonga, byłoby idealnie, gdyby każdy, kto chce żyć w strefie Wezuwiusza, budując piękny dom, wiedział, że może go stracić, ale jednocześnie był przekonany, że nie straci życia. Obecnie pewności takiej mieć nie może – wręcz przeciwnie, gdyby dzisiaj powtórzyła się erupcja o sile tej z 79 r., która doszczętnie zniszczyła antyczne Pompeje i Herkulanum, uratowałby się zaledwie co drugi mieszkaniec. Istnieją co prawda plany ewakuacyjne, odbyły się nawet trzy próby, a dwa miesiące temu Salvatore Perrone, regionalny inspektor straży pożarnej, przeprowadził czwartą. Te ewakuacje obejmowały jednak ludność dwóch, najwyżej trzech zagrożonych gmin. W razie rzeczywistego niebezpieczeństwa uciekać będą musieli wszyscy. Z całą pewnością zabraknie wtedy dróg.
Sieć komunikacyjna jest dalece niewystarczająca. Takiego zdania są burmistrzowie wszystkich 18 zagrożonych gmin. – Od lat staraliśmy się zainteresować problemem zarówno władze regionalne, jak i rządowe, ale na próżno. Dopiero w tym roku władze prowincji neapolitańskiej przeznaczyły 60 mln euro na pierwsze interwencje związane z odzyskaniem antycznych traktów – stwierdził Nino De Falco. Pieniądze obiecane na przywrócenie dawnego traktu to jedynie kropla w morzu. Potrzeby związane z budową wydolnego systemu dróg są ogromne. Na razie nie ma nawet konstruktywnego programu w tej dziedzinie.

Przewidzieć wybuch

Ewakuacja ludności w razie erupcji nie może się udać nie tylko z powodów komunikacyjnych. Opracowany program ewakuacyjny opiera się na błędnym założeniu, że naukowcy są w stanie przewidzieć wybuch 14 dni wcześniej. – To zwykłe kłamstwo! Naukowcy mogą przewidzieć wybuch dzień, dwa, najwyżej trzy dni wcześniej. Dotyczy to wszystkich wulkanów świata – twierdzi prof. Luongo. Głosicielami tezy o możliwości prognozowania zagrożenia z 14-dniowym wyprzedzeniem są przede wszystkim politycy, którym kłamstwo jest na rękę. Ewakuacja kilkuset tysięcy ludzi w ciągu dwóch tygodni jest możliwa, ale podobne przedsięwzięcie w ciągu doby – a w najlepszej sytuacji 72 godzin – to zupełnie inna sprawa. – Najgorsze, że w sukurs politykom przychodzą niektórzy naukowcy skuszeni perspektywą awansu. Sankcjonują oni te brednie, bo nie mogę ich inaczej nazwać, swoim tytułem naukowym – denerwuje się Luongo.
Do niedawna obowiązywała teza, że w obliczu zagrożenia należy natychmiast ewakuować ludność. Obecnie jednak panuje tendencja do jak najdłuższego zostawiania ludności w miejscu zamieszkania. Nawet gdy wulkan mruczy czy zaczyna się erupcja, która nie zawsze przecież jest katastrofą. Od wulkanologów wymaga się nie tylko przewidzenia erupcji, ale również tego, jak będzie rozwijała się w ciągu najbliższych godzin, dni i tygodni, co nie jest łatwe. Znaki zapowiadające wybuch nie są tak wyraźne, jak niektórzy sądzą. – Jeszcze dziesięć lat temu myśleliśmy, że zjawisko jest prostsze. Tymczasem to tylko złudzenie, proces okazuje się bardzo skomplikowany. Moim zdaniem, jesteśmy na etapie krótkowidza, który ma przed sobą pewien obiekt i jest pewien, że widzi dobrze. A tak wcale nie musi być. Nie wiemy, czy droga, którą idziemy, jest właściwa. To prawda, że w dziedzinie obserwacji sejsmologicznych technika poszła bardzo do przodu, rzecz jednak w tym, że nie wiemy, czy obserwujemy to, co jest naprawdę istotne – twierdzi prof. Luongo. Za każdym razem, gdy zachodzą najmniejsze zmiany w zachowaniu wulkanu, muszą być one interpretowane przez naukowców. Czasy, w których możliwe stanie się zainstalowanie czerwonego światełka sygnalizującego wybuch, wciąż są bardzo odległe.
Szacowanie prawdopodobieństwa wybuchu wulkanu i jego natężenia spoczywa w rękach wulkanologów. Odpowiedzialność jest ogromna, bo chociaż nie należy do nich ocena ryzyka i ewentualnych strat (zajmują się tym socjologowie i ekonomiści), w przypadku błędnej prognozy nie jest to tylko niepowodzenie naukowe. Wybuch wulkanu to sprawa polityczna, zwłaszcza w krajach wysoko rozwiniętych. Biedniejsze państwa ryzykują mniej, bo mniej mają i w związku z tym mniej tracą. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo ludzi, zależność jest odwrotna – im bogatszy kraj, tym większa szansa na uniknięcie ofiar. Stany Zjednoczone, Nowa Zelandia i Japonia dysponują doskonałymi planami ewakuacyjnymi i mają pieniądze na prowadzenie monitoringu. Nie wszędzie tak jest. Dlatego w Republice Demokratycznej Konga podczas niedawnego wybuchu wulkanu Nyiragongo zginęło 40 tys. osób. Co do Wezuwiusza, specjaliści uważają, że pomimo wydobywającego się dymu jest bardzo spokojny. Sęk w tym, że aby wybuchnąć, nie potrzebuje wielu zmian. Jego potencjał jest ogromny. Historia pokazuje, że malowniczego wulkanu nie można lekceważyć.

 

Wydanie: 2002, 50-51/2002

Kategorie: Świat

Komentarze

  1. Piotr
    Piotr 2 marca, 2018, 22:57

    Mam nadzieję, że Wezuwiusz nie wybuchnie, ale na miejscu czuć tą potęgę natury. Zwłaszcza odwiedzając ruiny Pompejów. http://www.blizejdalej.pl/2018/02/wezuwiusz-i-pompeje-cos-pieknego.html

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy