Wielkie udawanie

Wielkie udawanie

Właściwie wszystko dookoła nas jest udawane. Miejsce prawdziwych instytucji zajmują ich atrapy. Wśród tych atrap krzątają się politycy, którzy udają, że uprawiają politykę. Tak naprawdę udają, że są politykami. Oczywiście można się umówić, że słowa takie jak polityk czy polityka nie mają takiego znaczenia, jakie przyjęło się im nadawać w naszej cywilizacji, i znaczą coś zupełnie innego. Można się umówić, że polityką będziemy nazywać to, co robią politycy, a politykami tych, którzy uprawiają tak zdefiniowaną politykę. Że to jest obciążone klasycznym błędem logicznym? Co z tego? Kto to w ogóle zauważy? I jakie to ma znaczenie? Współczesna demokracja nie jest możliwa bez partii politycznych. Podobno. Problem w tym, że w Polsce partie polityczne (w każdym razie te większe) są niedemokratyczne. Brakuje wewnątrzpartyjnej dyskusji i wspólnego wypracowywania stanowisk w różnych sprawach. Brakuje prawdziwych decyzji kolegialnych, o wszystkim decydują wodzowie. To oni decydują o tym, jak klub w Sejmie zagłosuje w konkretnym głosowaniu, to oni (i co najwyżej ich dwór) decydują, kto znajdzie się na liście wyborczej i na którym miejscu. To oni decydują, z kim zawarty będzie sojusz, z kim będzie wojna, kto pójdzie do telewizji, i dadzą ściągę, aby wiedział, co ma mówić. Wszystkie w zasadzie głosowania w Sejmie objęte są dyscypliną partyjną, dlatego wygłaszanie przemówień sejmowych, choćby najpiękniejszych, najbardziej logicznych i rozumnych, i tak nie ma sensu. Nikt nikogo nie przekona, bo o tym, jak poszczególne kluby będą głosować, zadecydowano już wcześniej i poza salą Sejmu. Odkąd telewizja przestała transmitować na żywo obrady Sejmu (naród już miał dość i oglądalność była znikoma), wygłaszanie przemówień straciło resztki sensu. Za pośrednictwem telewizji można było przekonywać przynajmniej telewidzów, potencjalnych wyborców. Ale jak wspomniałem, była to coraz mniejsza liczba osób, którą obrady Sejmu przyciągają przed ekran. Na dobrą sprawę Sejm po wyborach powinien zebrać się tylko raz, wybrać przewodniczących klubów i kół (z reguły i tak wskazanych przez liderów partii), po czym posłowie mogliby rozjechać się do domów i do końca kadencji już w gmachu na Wiejskiej się nie pojawiać. Przyjeżdżaliby tylko przewodniczący klubów i kół i głosowali pakietami głosów. Przy dyscyplinie partyjnej i tak z góry wiadomo, jak który klub zagłosuje, różnicy więc nie byłoby żadnej. Byłoby za to znacznie taniej. Aby to zmienić, jeśli ktoś dostrzeże taką potrzebę, należy w Sejmie wprowadzić ustawowe ograniczenie liczby imiennych głosowań, w których może obowiązywać dyscyplina partyjna, większość głosowań powinna być tajna. Wtedy przemawianie w Sejmie odzyskałoby sens, bo byłaby szansa, że ktoś kogoś mądrymi argumentami do czegoś przekona, a głosowanie za czymś lub przeciw czemuś będzie wynikiem namysłu i przekonania, a nie tylko dowodem lojalności partyjnej. Obsadzanie miejsc na listach wyborczych, dotąd przywilej liderów partyjnych i jedno ze źródeł ich władzy, mogłoby odbywać się w formie prawyborów, które ordynacja wyborcza mogłaby nakazywać, zakreślając równocześnie ich ogólne ramy. Mogłyby to być prawybory prawdziwe, niekoniecznie takie, jak te ostatnie prawybory prezydenckie w Platformie, gdzie członkom Platformy wódz Tusk pozwolił wybrać sobie kandydata spośród dwóch przez niego naznaczonych i wskazanych. Ponad 50% Polaków nie chodzi głosować. Części zapewne po prostu się nie chce, część uważa, że szkoda ich fatygi, bo po wyborach jest zwykle tak samo jak przed. Ale część nie idzie dlatego, że uważa, iż żadna z konkurujących partii nie reprezentuje ich interesów i poglądów. Gdyby nawet ktoś chciał stworzyć nową partię, taką, która odpowie na zapotrzebowanie tych, którzy dotąd swojej partii na polskiej scenie politycznej nie znaleźli, nie uczyni tego. Scena polityczna jest szczelnie zamknięta i nikt nowy na nią się nie wciśnie. Polityka się sprofesjonalizowała, zblatowała z mediami. Nawet nie po to, by wygrać wybory, ale by zdobyć choćby kilka mandatów w Sejmie, potrzeba ogromnych pieniędzy na kampanię. Teraz już nie wystarczy mieć rację i do dyspozycji powielacz. Wszystko wskazuje na to, że dopóki któraś z dużych partii się nie rozpadnie, bardzo trudno będzie zaistnieć na scenie politycznej nowemu bytowi. Duże partie to wiedzą i jest to jeden z głównych powodów, które je cementują. Zresztą obie partie, Platforma i PiS, są sobie potrzebne. Platformy można nie lubić, ale PiS trzeba się bać. To Polacy dobrze wiedzą i to jest cała tajemnica popularności Platformy. Jak długo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2010, 2010

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki