Wiosną stanęły zegary Froteksu

Wiosną stanęły zegary Froteksu

13 lat temu zniknął z mapy przemysłu tekstylny gigant, ale nie zniknął z domów, z pamięci, z serc

– Myślę, że wszyscy mieli ręczniki Froteksu – mówi 60-latek z Opola. Pokazuje miejsce na Małym Rynku, gdzie był modelowy sklep firmowy, jeden z wielu w Polsce.

Do dziś dawni pracownicy i były prezes, Josel Czerniak, współtwórca fantastycznej pozycji Froteksu na rynku europejskim, nie wierzą, że można było tak dobrą markę i firmę zepsuć, wyprzedać, zniszczyć. Nawet kilka lat po wojnie fabryka zaczęła prężnie działać, chociaż Neustadt, miasto niemieckie, dopiero zamieniało się w polski Prudnik.

Niedaleko dworca kolejowego, przy głównej drodze, wciąż z gładkiej kostki, rozciąga się miasto w mieście. Miasto-fabryka w ruinie, w części zachowane, w części już tylko wyobrażone. Musiało być ogromne, jeśli w latach 20., a potem 60. XX w. pracowało tu, jadło, korzystało z zaplecza socjalnego aż 4 tys. osób. Romantyzujący ceglany neogotyk, który do dzisiaj wielu zachwyca starannością formy, był i funkcjonalny, i nowoczesny na miarę czasów – słyszę i czytam – nieustannie modernizowany.

Jeśliby ktoś nie wiedział, dlaczego w fabrykach tekstylnych ogromne okna podzielone są na mnóstwo małych szybek, to powodem były „latające” czółenka – elementy ciągnące nitkę podczas tkania na krosnach przemysłowych. Ciężkie czółenka lubiły bowiem uwalniać się z rytmu tkania i z wielką siłą wylatywać – jeśli nie uderzyły w tkaczkę, mogły skończyć lot np. na szybie, ale wtedy tłukły jedną szybkę czy dwie, a nie całą taflę. O tym opowiadały mi dawne tkaczki nieistniejących, lecz wciąż silnie obecnych – a właściwie silnie nieobecnych – w Prudniku i regionie Zakładów Przemysłu Bawełnianego Frotex.

Rzeka Prudnik zmieniała zabarwienie w zależności od tego, na jakie kolory farbowano przędzę. Przecież dawniej nikt specjalnie się nie martwił ekologią i „współpracą” fabryki z rzeką, jej bliskość była kluczowa. Prudniczanie wiedzieli, jaki kolor tkanin aktualnie jest w produkcji.

Dawne niemieckie Neustadt przy czeskiej granicy nazywano kiedyś miastem tkaczy i szewców, ale to XIX i XX w. okazał się złotym okresem dla miasta. Dzięki rodzinom Fränklów i Pinkusów, które stworzyły jedną z największych i najnowocześniejszych fabryk włókienniczych w Europie. Ba, w XIX w. Fränklowie i Pinkusowie uchodzili za jednych z największych producentów tkanin lnianych na świecie! Włączali w zasoby fabryki zadłużone zakłady Czech i Prus, budowali własne. Równolegle fundowali najważniejsze instytucje użyteczności publicznej: szpital, łaźnię, szkołę czy synagogę i park. Max Pinkus zebrał ok. 25 tys. woluminów w swojej wybitnej „bibliotece śląskiej”. Kiedy pisano o tych żydowskich przemysłowcach, obywatelach niemieckich, zwykle pojawiało się słowo „hojni”. Miasto Prudnik zyskało też nadzwyczajnej urody wille rodziny przemysłowców, jedna z nich to siedziba Prudnickiego Ośrodka Kultury. W innej znajdowały się m.in. przedszkole i świetlica dla dzieci pracowników Froteksu.

Bielszy odcień bieli

ZPB Frotex był chlubą przemysłu tekstylnego w PRL, największym producentem ręczników frotté najwyższej jakości, którymi wycierali się piłkarze reprezentacji narodowej i olimpijczycy, goście znamienitych sieci hoteli w Polsce, Niemczech albo Wielkiej Brytanii (berliński Savoy czy sieci Sheraton i Holiday Inn). Ileż się pracownicy nabiedzili nad szukaniem bielszego odcienia bieli, bo tylko jeden określony był akceptowany w sieci hoteli. Z Froteksu pochodziły ręczniki kąpielowe, plażowe, promocyjne (np. dla Coca-Coli czy marek piwnych, samochodowych), frotowe szlafroki, ale także obrusy i ekskluzywna pościel, adamaszki, a nawet tkaniny techniczne, np. niepalne, antystatyczne dla straży pożarnej, górników, hutników.

To dzięki Froteksowi weszły do polskich domów kuchenne ręczniki, produkowane wedle wzorców poznawanych na targach w całej Europie. – Ludzie nie wiedzieli, że można mieć w kuchni oddzielny, w specjalnym formacie, ręczniczek do rąk, nie tylko ścierkę do naczyń. To z Anglii przyszło, na Zachodzie te standardy obowiązywały, a my jako zakład wprowadzaliśmy je w Polsce, nieskromnie mówiąc – uśmiecha się wieloletni szef zespołu projektantów Zbigniew Cwynar, projektant wzornictwa tekstyliów z Prudnika z najdłuższym, 37-letnim stażem. I to Frotex uczył odróżniania ręczników plażowych, kolorowych, z jednej strony gładkich, z drugiej – pętelkowych, od ręczników łazienkowych, kąpielowych, tych bez krzyczących wzorów, projektowanych w pięknych zestawach kolorystycznych, które co sezon się zmieniały.

Moda obowiązywała także na rynku tekstyliów użytkowych, a Frotex, który bywał na najważniejszych targach, np. we Frankfurcie, i przywoził stamtąd nagrody, dyplomy, wnosił tę „tekstylną kulturę” w betonowe ściany blokowisk. Jego wyroby włókiennicze, nie szkodzi, że leciwe, bo jakości niemal nieśmiertelnej, ciągle znajdują się w wielu polskich domach. – Usłyszałem niedawno od koleżanki, że prawie ją wycieram – śmieje się Cwynar. Otóż „jego kropki”, zaprojektowany przez niego zielony zestaw kąpielowy, nawet po ponad 20 latach mają się znakomicie.

Tekstylia kultowego w okresie PRL Froteksu, do którego sklepów firmowych ustawiały się kolejki, były sprzedawane np. do Włoch, Belgii, Danii, Słowenii, Chorwacji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Tajlandii, Japonii, Stanów Zjednoczonych i Australii. W Polsce bardzo się podobał akt kobiecy na ręczniku plażowym albo „polski seksowny hydraulik”.

Zakład S. Fränkel na początku XX w. produkował tkaniny obiciowe, meblowe, może i naścienne, dla firm przewozowych, na statki, kolej. Jak wspominali rodzice niektórych pracowników, zatonęły w 1912 r. na Titanicu…

Zamiast pomagać, szkodzono

Niemal 100 lat później miasto wyrosłe na tkaninach także zatonęło – w morzu przemian, brutalnych, bezmyślnych i krótkowzrocznych. Obiekty pofabryczne w Prudniku są, jak w wielu miastach mających jednego wielkiego pracodawcę, miejscem wymarłym. Tego froteksowego Titanica poprowadzono wprost ku katastrofie. Pozostała resztka wspaniałych murów pod opieką konserwatorską, w praktyce ruina. Dlaczego? Na to pytanie można odpowiedzieć, że łatwiej było wyprzedać, niż dobrze zarządzać, że ktoś chciał wtedy zarobić szybko, że nowy ustrój był chaosem i wylęgarnią karierowiczów bez kompetencji. Jak pokazują przykłady innych prężnych zakładów, „bardziej się opłacało” szybko je zepsuć i rozebrać, niż pozwolić im przekształcić się i przetrwać. Często rękami ludzi przywiezionych w walizce, ale i swoich, którzy znali wartość np. wyprzedawanego sprzętu.

Nikt nie zdołał powstrzymać upadku giganta, mimo że szanse na to miał Josel Czerniak, wieloletni prezes (1990-2001, w najtrudniejszych czasach), przedtem niezwykle skuteczny kierownik działu inwestycji i rozwoju technicznego (od 1977 r.). Za jego szefostwa 40% wyrobów szło na eksport, a pod koniec lat 90. Frotex był najlepiej w Polsce przygotowany pod względem technicznym do produkcji ręczników.

„Jednym z większych problemów Froteksu było to, że powstały Narodowe Fundusze Inwestycyjne, których zmieniające się co pół roku szefostwo co rusz mieszało i wymyślało coś nowego, uważając się za najlepszych fachowców od ekonomii i gospodarki rynkowej. W efekcie, zamiast pomagać, szkodzono nam. Mimo trudnego okresu nie było miesiąca, żeby pracownicy nie dostali wypłat na czas. Mogliśmy się też poszczycić wysoką zdolnością kredytową”, mówił Czerniak na łamach „Tygodnika Prudnickiego” w 2011 r. Pracę stracił w 2001 r., potrzebna była zdaniem szefów NFI „świeża krew”. Działania kolejnych osób szybko skończyły się niewypłacalnością i syndykiem. A ten, zdaniem Josela Czerniaka, aktualnie radnego miasta Prudnik, „zrobił straty rzędu 6-7 mln zł” swoim nieudolnym postępowaniem.

Pracownicy i obserwatorzy smutnego losu tego wówczas nowoczesnego giganta są zgodni, że prezes Czerniak znał się na rzeczy, współtworzył zakład przez kilka dekad, mając kontakty międzynarodowe, funkcjonując europejsko, odważnie, ciesząc się społecznym i instytucjonalnym zaufaniem. Ale, jak mawia, „takie losy prezesów”. Szkoda Froteksu, szkoda ludzi. Bo ręczniki i tkaniny trwają. Jakość do dziś się broni.

Wiosną 2010 r. dla wielu mieszkańców Prudnika i okolic czas stanął. Zegar zakładowy zatrzymano 31 marca na godz. 11.20., wtedy ogłoszono upadłość likwidacyjną, choć pewnie każdy ma własną godzinę „końca świata”. Kiedy ktoś pracuje całe życie w jednej firmie, trudno sobie wyobrazić siebie w innym miejscu, zwłaszcza że do dziś nie ma gdzie pracować w mieście i okolicy. Można jechać za granicę, np. do opieki nad starszą osobą.

Tak było

Siedzimy w Klubie Senior+ z paniami Jasią, Haliną i drugą Haliną, Krystyną, Olą i Ireną. Opowiadają jedna przez drugą jak młodziutkie dziewczyny, oczy im się śmieją do przeszłości.

– Pamiętacie? Były zdjęcia zrobione z góry, jak pierwsza zmiana szła do domu. Tyle ludzi, że nawet na Boże Ciało to byłoby pełno.

– Tu z całej Polski przyjeżdżały dziewczyny na naukę zawodu, chodziły w mundurach, mieszkały naprzeciw szkoły i rano na pierwszą zmianę szły ze śpiewem. Jest jeszcze pani Jadzia, najstarsza żyjąca dziewczyna z tych czasów.

– Ja pamiętam, bo pod oknami u mnie szły i śpiewały jakieś stalinowskie piosenki.

– Bo wtedy był taki trend.

– W pierwszy dzień, jak przyszłam do Froteksu – do końca życia nie zapomnę… Przyszłam z innego środowiska i jak zobaczyłam te krosna, weszłam na tę pierwszą salę… Gorąco, bo szyby u góry, a okien nie było. Jak przyszło lato, to lałyśmy się wodą po prostu. Od silników, motorów i tylu kobiet na hali to gorąc był niesamowity. Szłyśmy po wodę i lałyśmy jedna drugą po plecach.

– Ile razy krosna się paliły! A nici chodzą i pył robią, kolory były różne. Ja miałam np. dwa krosna szerokie, te duże, i szły ich trzy rzędy.

– Było zamówienie, ponad 500 szpulek kolorów, był wzór podany i według tego wzoru snowaczka musiała wszystko poukładać na takich olbrzymich ramach jak pokój, to wszystko szło na osnowę, potem przewożone na tkalnię. Oczy trzeba było mieć dobre, bo to tyle kolorów. Bo ten wzór był odwracany, raz tak, raz tak, żeby ten ręcznik poszedł, np. w paskach. No i wypisywałam karty, nie można się było pomylić, bo ktoś, kto potem osnowę wziął z tą kartą i okazało się, że jest pomyłka, musiał robić to od nowa. Przepracowałam tam 20 lat i nie narzekam. Miałam dzieci, robiłam na trzy zmiany, trzeba było do żłobka, do przedszkola. Pani w żłobku mi dziecko ubierała, wózek stał gotowy, żebym zdążyła na autobus. Musiałam biegiem wylecieć. Wszystko było biegiem.

– Szkoda tego zakładu, naprawdę. Tych ludzi szkoda.

Pozostała niespotykana w Polsce, jeśli nie w Europie, kolekcja wzorników tkanin użytkowych fabryki Fränkla – obiciowych, meblowych, tapet, ręczników, stołowych. Stworzono Centrum Tradycji Tkackich, część Muzeum Ziemi Prudnickiej, w odrestaurowanej z niezwykłym smakiem kamienicy w Prudniku, gdzie po wojnie mieściło się getto dla Niemców. Na najwyższym piętrze klatki schodowej, malowanej w motywy jednego ze wzorów ze skarbca wzorników, znajduje się ogromny zegar. Tuż przed śmiercią fizyczną zakładów przemysłu bawełnianego, przed zawaleniem obiektów dawni pracownicy ratowali pamiątki, drobiazgi, bezcenne elementy, związane też z rodami ojców założycieli, Fränkla i Pinkusa. Przeczuwali, że to ostatnie chwile na takie ruchy. Zdjęli również z budynku ten zegar, który pokazuje pamiętną godzinę, 11.20., a kiedyś oberwał kulą z kałacha. To dzięki ludziom stąd (miejscowi wiedzą, komu dziś zawdzięczamy materialną pamięć o Froteksie i jego historii) CTT może z taką pieczołowitością zajmować się spuścizną tekstylnego imperium. Nie ma tu w okolicach chyba nikogo, kto nie miałby kogoś z rodziny we Froteksie.

W Prudniku pamięć o Froteksie trwa. Żałoba także, nieutulona. – O 10 lat przeżyliśmy Łódź, tamtejsze fabryki, ale dziś to tam jest muzeum, Manufaktura, życie; zatroszczono się o obiekty – słyszę w gronie prudnickich emerytów. Płakać im się chce, kiedy przechodzą ulicą Nyską i widzą te ruiny. Zostawili tam kawał życia.

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Beata Dżon-Ozimek

Wydanie: 17/2023, 2023

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy