Włożyłem kij w mrowisko

Włożyłem kij w mrowisko

Rozmowa z Janusemz Morgensternem, reżyserem Nie interesują mnie chodzące ideały. Bohater przez swoje słabości jest ciekawy Jeden z bardziej tajemniczych polskich reżyserów. Nie lubi wspomnień, unika wynurzeń o swoim dzieciństwie, młodości na Podolu, okupacyjnej gehennie, gdy musiał się ukrywać. „Nie mówię o wojnie”, stawia sprawę twardo. W filmie Krzysztofa Krauzego „Ćwiczenia z niepamięci” mówi: „Moje prawdziwe życie zaczyna się od 1949 r., czyli od momentu dostania się do szkoły filmowej” (ukończył ją w 1954 r.). Najwięcej o Morgensternie dowiadujemy się właśnie z książki „Filmówka – powieść o łódzkiej szkole filmowej”: „Co było w Łodzi najbardziej interesujące, działo się w naszej szkole. Zdarzało się, że przez dwa tygodnie nie miałem powodu, by wyjść poza bramę (…). Miałem jedną parę spodni i kilka koszul. Na co dzień chodziłem w koszulach zetempowskich, które dostawaliśmy za darmo”. Kazimierz Kutz pamięta, że „dostawali jeszcze paczki z UNRY – jakieś ciuchy, ale oczywiście wyłącznie za dobre wyniki w nauce i działalności społecznej”. Morgenstern pamięta, a były to lata 50.: „Atakowali mnie na zebraniu za to, że szedłem ulicą Targową, w towarzystwie dwóch koleżanek, w żółtym szaliku owiniętym wokół szyi. Uznali takie zachowanie za niewłaściwe i odbiegające od normalności. Musiałem się z tego tłumaczyć. Z noszeniem beretów było podobnie. (…) Tworzyliśmy jedno środowisko. Nikt nie miał własnego mieszkania, nikt się nie zamykał w swojej prywatności. Żyliśmy otwarcie”. Na ekranach jest najnowszy film Morgensterna „Mniejsze zło”, po którym widać, że 87-letni reżyser jest w świetnej kondycji. Skoro się nie da o życiu, porozmawiamy z Mistrzem o miłości jego życia – filmie. – Przez długie lata fascynowali pana prawdziwi bohaterowie, z krwi i kości herosi, co widać w twórczości: „Życie raz jeszcze”, „Potem nastąpi cisza”, „Kolumbowie”, „Polskie drogi”. Tymczasem główny bohater pana najnowszego filmu „Mniejsze zło” to postać mocno wieloznaczna, negatywna nawet. – Ja się z panią po prostu nie zgadzam. Postać negatywna to postać zdefiniowana, wyrok wydany, a tu sprawa wygląda inaczej. Mamy do czynienia z młodym człowiekiem, który owszem, popełnił duży błąd, przypisując sobie autorstwo cudzej książki, a drugi solidny grzech – już jako człowiek znany, gdy wykorzystał cudze słuchowisko jako własne. Częściowo zresztą się zrehabilitował, oddając pieniądze na cel społeczny, na „Solidarność”. To grzechy minimalne w porównaniu z tym, co się wokół dzieje. Ludzie byli słabi i są słabi. Popełniali błędy i nadal je popełniają, różne błędy. – To godne podziwu, że tak broni pan swojego bohatera. – Bo uważam, że to wspaniały bohater, nareszcie nie ideał. Mój ulubiony, bo ciekawy, inny. Jaki sens otaczać się tymi „porcelankami”? To bez sensu. Zobaczy pani, że tak jak ja go rozgrzeszam, tak samo rozgrzeszy go publiczność, na co mam dowody w postaci recenzji młodych autorów. – A ja myślałam, że chciał pan po prostu wsadzić kij w mrowisko i wywołać dyskusję. – Jasne, że chciałem, i dyskusja będzie, bo tu nie ma czarno-białych postaci. Nawet jeśli główny bohater popełnia błędy, życie daje mu szansę poprawy. Gdy po dwóch latach wychodzi z więzienia, wierzę, że to już inny człowiek. Mnie interesują postacie o olbrzymim diapazonie możliwości, a nie chodzące ideały, bohaterowie z monolitu. Zupełnie czym innym są historie z czasów wojny, gdy bywało, że czasami każda minuta decydowała o życiu lub śmierci, gdy w jednej minucie sprawdzało się, „ile jest człowieka w człowieku”. Parę dni temu oglądałem moich „Kolumbów”, nakręconych w 1970 r., i uderzyło mnie, jak potężna jest tam porcja prawdy o tamtym czasach. – To czemu wojenne tematy zaczął pan realizować samodzielnie dopiero kilkanaście lat po wojnie? Pana debiut to film obyczajowy, lekki, o ulotności uczuć i kabaretowym życiu Wybrzeża „Do widzenia, do jutra” (1960) ze Zbigniewem Cybulskim i Teresą Tuszyńską. – To muszę się wytłumaczyć: byliśmy po czwartym roku studiów, tuż przed dyplomem (Kutz, Chmielewski i ja), gdy komisja scenariuszowa „ze wstrętem” odrzuciła nasz projekt kilkuodcinkowego serialu o powstaniu warszawskim. Był „zbyt radykalny”, usłyszeliśmy, że „tak tego tematu pokazać nie można”. Trzy lata później z Janem Józefem Szczepańskim napisaliśmy scenariusz pt. „Buty” na podstawie jego zbioru opowiadań partyzanckich. Scenariusz odrzucono, bo tym razem nazbyt krytycznie mierzył się z heroiczną legendą partyzantów AK z Kampinosu. W tej sytuacji zrozumiałem, że nie mam żadnych szans.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 48/2009

Kategorie: Kultura