Wojna kreskówek

Wojna kreskówek

„Shrek”, animowany film o przygodach potworka z bagien, pomyślany został jako antybajka „Shrek”, animowany film o przygodach potworka z bagien, może się stać nie tylko filmowym hitem lata. Może także poważnie zagrozić imperium Disneya. Film (w reż. Andrew Adamsona i Vicky Jenson) pomyślany został jako antybajka. Jej bohater to niechlujny, skrajnie zapuszczony i egoistyczny stwór, wiodący na bagnach żywot sybaryty. Do czasu. Złośliwy władca tej krainy zsyła bowiem na ten teren bohaterów najbardziej znanych kreskówek, których obecność ostatecznie uprzykrza życie stworowi. Dochodzi do umowy – oczyszczenie bagien z niepożądanych gości w zamian za uwolnienie księżniczki Fiony, czego Shrek podejmuje się dokonać w duecie z gadatliwym osłem. Tyle fabuła – znana w zarysie każdemu dziecku. Rzecz w tym, że film kryje więcej, niż zapowiada. Mieści bowiem w półtoragodzinnej – dłużej nie można utrzymać uwagi dziecka – opowieści całą paradę aluzji, nawiązań i cytatów, którymi świetnie bawi się dorosły, w dodatku obeznany z klasyczną literaturą i kinematografią. Rozpozna z łatwością nawiązania zarówno do „Don Kichota”, jak i do „Pinokia”. Ale to dopiero początek. W miarę rozpędzania się akcji niemal każda sekwencja zaczyna przypominać jakiś powszechnie znany element kultury pop: a to „Aniołki Charliego”, a to „Absolwenta”, a to „Matriksa”. Aluzje rozsiane gęsto nie wymagają jednak od widza szczególnego znawstwa – wystarczy, że jest w miarę na bieżąco z tym, co się dzieje w głównym nurcie kultury. Widza bawi właśnie ta podwójność opowieści – może nawet czerpać satysfakcję z tego, że rozumie znacznie więcej niż jego latorośl, której i tak się wydaje, że rozumie wszystko, co ma przed sobą na ekranie. Kłopot jednak wtedy, gdy dziecko i tatuś chwytają w lot kwestię, która pada z ekranu, udają jednak przed sobą nawzajem, że nie pojmują, o co chodzi. Na przykład wtedy, gdy słyszą, że Królewna Śnieżka „przyznaje się do związku z krasnoludkami, ale mówi, że nie jest łatwa”. Sam „Shrek” i zamieszanie, jakie wywołał, to jednak tylko skromna wizytówka walki na śmierć i życie, jaka toczy się obecnie w świecie animacji filmowej. A jeszcze pięć lat temu wydawało się, że krajobraz kreskówki filmowej pozostanie zakonserwowany na długie lata: będzie imperium Disneya i paru peryferyjnych konkurentów. Taka sytuacja panowała jeszcze w połowie lat 90., kiedy na szczyty potęgi wprowadził wytwórnię Disneya „Król Lew” (1994). Wyświetlany na milionach ekranów kinowych i telewizyjnych całego świata, ale też nadrukowywany na tysiącach akcesoriów dla dzieci (za licencję trzeba płacić!), zapraszany pod postacią kukły do setek parków rozrywki, przyniósł wytwórni miliard dolarów zysku. Konkurencyjne studia filmowe potraktowały to jak wyzwanie: 20th Century Fox usiłował podkopać pozycję Disneya, wprowadzając w zeszłym roku na ekrany animowany film „Titan A.E.”, który okazał się dziełem zupełnie nietrafionym i spowodował, że Fox wycofał się z konkurencji. Warner Bros. zaatakował „Stalowym gigantem”, co również okazało się bezskuteczne. Najbliżej podkopania pozycji Disneya była dotąd wytwórnia DreamWorks, kierowana przez Stevena Spielberga, która ze sporym powodzeniem umieściła w kinach znaną i u nas „Mrówkę Z” czy „Księcia Egiptu”. Realną konkurencją okazał się jednak dopiero przebój tego lata – „Shrek”, który tylko w trakcie czterech pierwszych tygodni wyświetlania zarobił 176 milionów dolarów. „Shrek” odebrał widzów nie tylko konkurencyjnym disnejowskim kreskówkom, ale także wyprodukowanemu przez Disneya fabularnemu „Pearl Harbor”, którego może pozbawić pierwszego miejsca w rankingu najchętniej oglądanych filmów tego lata. Producenci DreamWorks zamierzają maksymalnie wykorzystać sukces swego filmu: nie dość, że zapowiedzieli kręcenie dalszego ciągu, to jeszcze pierwszą część przedstawią niebawem dziecięcej widowni w wersji trójwymiarowej. Disney, rzecz jasna, kontratakuje, a jego atutową bronią ma być wprowadzana na ekrany tego lata „Atlantyda”. Scenarzyści, widząc na przykładzie „Shreka”, że disnejowska animacja i jego nieskomplikowana, pogodna wizja świata odchodzi w przeszłość, zdecydowali się na poważne odstępstwa od tradycji. Owszem, początek opowieści, w której młody ekspert od języków starożytnych wyrusza na poszukiwanie Atlantydy na czele bandy pospolitych rabusiów, przypomina opowieści Juliusza Verne’a, ale już ciąg dalszy odbiega od tego tradycyjnego schematu. Pojawiają się wątki zatrącające o filozofię New Age, a rozwiązanie tajemnicy Atlantydy przypomina zakończenie „2001: Odysei kosmicznej”

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 29/2001

Kategorie: Kultura