Wolny jestem wyłącznie na planie – rozmowa z Wiesławem Saniewskim
Reżyser w obecnych warunkach to ktoś, kto ma wykonać usługi dla ludności Pierwsze filmy, które pan realizował jeszcze w czasach PRL – „Wolny strzelec” i „Nadzór” – najpierw trafiały na półkę, ale te nakręcone po roku 1989 też miewają kłopoty, choć innego rodzaju. Jak odzyskanie wolności i nowy ustrój zmieniły sytuację polskiego reżysera? – Mogę dzisiaj powiedzieć – choć pewnie zabrzmi to paradoksalnie – że sytuacja reżysera w PRL była łatwiejsza. Jedyną poważną przeszkodą był ówczesny cenzor, ale był on do obejścia. Jeżeli wiedziało się, do czego, do jakich treści, scen czy sytuacji pokazywanych w filmie może się przyczepić, to albo próbowało się cenzora przechytrzyć, albo walczyło się o uratowanie jak największej ilości kwestionowanego materiału. Pamiętajmy, że cenzorami nie kierowało widzimisię, ale konkretne zapisy i instrukcje, co może być, a czego nie mogą przepuścić. Zanim zacząłem robić filmy, pisałem reportaże i felietony w miesięczniku „Odra”. Gdy spodziewałem się ingerencji, np. w puencie tekstu, pisałem dodatkowo dwie, jeszcze ostrzejsze – po to, by chociaż tę jedną uratować. Podobny mechanizm funkcjonował w filmie. A jak jest dzisiaj, w świecie bez cenzury? – Nie mamy świata bez cenzury. Jest po prostu inna. Dla artysty i ludzi niezależnych myślowo, czasami jeszcze trudniejsza: to dyktat pieniądza i pełnej widowni, fetysz oglądalności. Reżyser w obecnych warunkach to ktoś, kto ma wykonać usługi dla ludności. Od producenta dowiaduje się, że ma nakręcić film tak, jak to już było wcześniej setki razy zrobione i „się sprawdziło”. Reżyser nie przychodzi jako autor mający coś ciekawego, świeżego czy odkrywczego do powiedzenia, tylko jako facet, który ma wykonać zamówienie na określony produkt. Najlepiej taki jak but numer 42 czy 43, bo takich najwięcej się sprzedaje. Nie ma świata bez cenzury także w telewizji publicznej. Głównym koproducentem zrealizowanego w 2006 r. „Bezmiaru sprawiedliwości” jest właśnie TVP. Film ten, mimo znakomitych recenzji i wielu nagród, został zatrzymany przez wewnętrzną cenzurę. Do dzisiaj, jako jedyny bodaj polski film wyprodukowany przez telewizję przed 2007 r., nie został przez nią wyemitowany. Podobnie jak czteroodcinkowy miniserial zrealizowany na bazie tego filmu. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że chodziło o scenę wystawnego przyjęcia u arcybiskupa. Wstrzymanie emisji to – w sensie ekonomicznym – oczywiste działanie na szkodę spółki skarbu państwa. Ale czy kogokolwiek obchodziły w TVP publiczne pieniądze, gdy do zrobienia było tyle ideologicznie słusznego? Wolność artystyczna też okazała się złudzeniem? – Jeśli chodzi o kino, to znów paradoksalnie jest mniejsza, niż była. Bo brak państwowej cenzury wcale nie oznacza wolności. Mówię naturalnie o filmie profesjonalnym, bo w kinie amatorskim czy tzw. niezależnym można więcej. Jednak ten rodzaj filmu rzadko trafia do kin czy telewizji. W czasach PRL, za którymi przecież nie tęsknię, można było za pomocą symboli, skrótów czy aluzji, a także budowaniem klimatu np. pracą kamery i scenografią, sporo opowiedzieć o tamtej rzeczywistości. Dzięki metaforom, alegorii, symbolice film wspinał się niekiedy na wyższe piętro artystyczne. Reżyser liczył się jako indywidualność, osobowość. Co mu ją dzisiaj odbiera? – Po pierwsze, dominujący mechanizm rynkowy. Obecnie filmem rządzą właściciel kina i dystrybutor. Ten drugi bierze od producenta filmowego to, czego chce kiniarz. Tyle że dobrze sprzedają się wcale nie filmy najbardziej wartościowe, ciekawe i oryginalne, lecz te mieszczące się w sprawdzonej już formule. W związku z tym dystrybutor zainteresowany jest przede wszystkim pewniakami gwarantującymi dużą widownię, bo projektów ryzykownych kiniarz nie weźmie. I tak kółko się zamyka. Jednak nie ma co się obrażać na dystrybutorów i kiniarzy. Pracują, żeby zarobić. Znają też oczekiwania widowni. – Trzeba pamiętać, że widownia jest zróżnicowana. Sterowana silną reklamą i marketingiem, wybiera najczęściej filmy najbardziej nagłośnione i łatwo dostępne. Na ogół są to na kolanie zrobione komedie romantyczne, erotyczne i przeróżne „Piły”. Niech będą, ale jako jeden z nurtów, a nie prawie wyłącznie. Problem polega na tym, że filmów o charakterze autorskim, niekomercyjnych, nie ma gdzie sprzedawać, choć są „klienci”, którzy na nie czekają. Po roku 1989 państwo oddało kina. I do dzisiaj nie wypracowano mechanizmu wspierania promocji i dystrybucji polskiego filmu. Francuzi wprowadzili znaczne ułatwienia dla swoich filmów, m.in. opodatkowali na rzecz rodzimej produkcji dystrybutorów filmów amerykańskich. I widzimy, że kino









