Wózkowicz zmienia miasto

Wózkowicz zmienia miasto

Marek Sołtys z przyjaciółmi tropi komunikacyjne absurdy i zmienia wizerunek osób na wózkach Może dla ciebie sportem ekstremalnym jest skok na bungee… dla mnie jest nim przejazd warszawskim metrem i skorzystanie z „ruskich” wagonów – taką informację przekazał widzom zimą 2010 r. Marek Sołtys, znany w internecie jako Szalony Wózkowicz. Pierwszy film z jego udziałem błyskawicznie wzbudził dyskusje. Trzyminutowy obrazek pokazuje prostą historię: mężczyzna na elektrycznym wózku próbuje się dostać do wagonu metra. Najpierw musi się przebijać przez hałdy śniegu, a po zejściu pod ziemię czeka go walka z wagonem. Między peronem a podłogą pociągu zieje kilkunastocentymetrowa dziura. Dla sprawnych – niezauważalna. Dla osoby na wózku – niebezpieczna, co widać już kilka sekund później: przednie kółko przekręca się i wpada w szparę, a wózek wraz z siedzącym na nim mężczyzną przewraca się na podłogę. 30 lat doświadczenia Marek Sołtys jest radosnym, otwartym mężczyzną. W wyprawach po mieście towarzyszy mu specjalnie szkolony labrador Spajk. Wózkowicz nie stara się walczyć z wiatrakami – jeśli coś nie działa, zmienia to. W ten czy inny sposób. Najważniejsza zmia- na, do której chce doprowadzić, to ta dotycząca wizerunku osób z niepełnosprawnością. – Takie osoby często same uważają się za niepełnosprawne – tłumaczy istotną różnicę w postrzeganiu problemu. – Uważają, że nie mogą zrobić wielu rzeczy, że sobie nie radzą. Są wycofane z aktywnego życia, często niemal nie wychodzą z domu. A przecież jedyna różnica między nami a osobami sprawnymi to sposób poruszania się albo w przypadku osób głuchych czy niewidomych – inne postrzeganie świata. Dotyczą nas te same problemy, mamy te same pragnienia, chcemy uczestniczyć w życiu społecznym, mamy potrzebę bliskości, bycia z kimś, pracy, bycia potrzebnymi – wylicza Marek Sołtys. I jak przekonuje, te potrzeby można realizować, także siedząc na wózku. Z uśmiechem, nie zrażając się przeciwnościami. – Jeżeli pozwolimy, żeby postrzegano osoby z niepełnosprawnością jako słabe, niekreatywne, smutne i ponure, będziemy się izolować. Ja nie czuję się osobą niepełnosprawną. Fajnie żyję, pracuję, mam przyjaciół, nie jestem nieszczęśliwy. Są utrudnienia, z którymi się nie zgadzam i z którymi walczę – i tyle. Szalony Wózkowicz jeździ na wózku od ponad 30 lat. Jako 17-latek miał wypadek, po którym już nigdy nie stanął na własnych nogach. O tamtym czasie nie mówi wiele, wspomina tylko, jak dużo w jego życiu musiało się zmienić. – W liceum myślałem o studiowaniu architektury. Potem zrezygnowałem, bo co to za architekt, który nie wychodzi z domu. Nie od razu poradził sobie z nową sytuacją. – Najtrudniejszy był powrót do domu po wypadku. Półtora roku spędziłem w szpitalach i wreszcie miałem wjechać, już na wózku, do pokoju, z którego wyszedłem jeszcze samodzielnie. Pamiętam, że mama wyszła na chwilę, żeby podziękować osobom, które pomagały mnie wnieść, a ja zostałem sam. Rozglądałem się po tym znanym mi miejscu i zastanawiałem: kim teraz jestem? Rodzina i przyjaciele pomogli mu się odnaleźć w nowej sytuacji. – Mogłem przewegetować resztę życia albo po prostu żyć dalej. Udało mi się zrozumieć, że mimo wszystko nadal jestem Markiem, tą samą osobą, co przed wypadkiem. Nawet czasem tak się podpisywałem: Marek Mimo Wszystko. Znajomi nie pozwolili mu siedzieć w domu: razem z wózkiem zabierali go na wyprawy po mieście. To w tym czasie narodził się przydomek Szalony Wózkowicz. Siedzenie w czterech ścianach? To nie dla niego. On miał swój świat, życie, z którego nie chciał rezygnować. Grupę wiernych przyjaciół. Naukę – skoro architektura odpadła, zdecydował się na studia lingwistyczne. I miał coś jeszcze: rozsądnych rodziców, którzy wspierali jego dążenie do samodzielności. – Bardzo szybko przekonali mnie do wyprowadzki z domu i samodzielnego utrzymania – wspomina. – Dopiero po latach dowiedziałem się, że mama codziennie czatowała przy telefonie, na wypadek gdyby jednak coś poszło mi nie tak. Ale poszło dobrze. Marek skończył studia, zaczął pracę. Założył rodzinę. Nie od razu zajął się działalnością społeczną. Był tłumaczem, uczył angielskiego – radził sobie jak najlepiej. I tylko absurdy w stolicy wciąż stawały mu na drodze. Kolejny przełom w życiu przyniosły problemy ze wzrokiem. – Dwa lata temu przestałem widzieć na prawe oko. Musiałem mocno

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17-18/2011, 2011

Kategorie: Kraj
Tagi: Agata Grabau