Wstydliwe choroby wracają – rozmowa z prof. Sławomirem Majewskim

Wstydliwe choroby wracają – rozmowa z prof. Sławomirem Majewskim

Mit, że choroby weneryczne to choroby ludzi biednych czy prostytuujących się, już dawno upadł Choroby weneryczne czy szerzej – choroby przenoszone drogą płciową to wciąż sprawa, o której się nie mówi. Czy Polacy są świadomi niebezpieczeństw? – Niektórych tak, innych wciąż nie bardzo. Sytuacja poprawiła się nieco w ostatnich latach, bo zaczęliśmy mówić o szczepieniach przeciwko wirusowi HPV (brodawczaka), który powoduje raka szyjki macicy i inne choroby w okolicach narządów płciowych. Nowe możliwości, które dały szczepionki, były okazją, żeby lekarze mogli szerzej wyjść do społeczeństwa i porozmawiać o problemie chorób przenoszonych drogą płciową. Jeśli zaś chodzi o HIV i AIDS, sytuacja jest dość dobra i nie brakuje akcji informacyjnych, a raz na jakiś czas, przede wszystkim przy okazji grudniowego światowego dnia AIDS, mówi się o tym więcej.  A tradycyjne choroby – kiła, rzeżączka? Niektórzy uważają, że już nas nie dotyczą. – Kilkanaście lat temu, przy okazji zmian w systemie ochrony zdrowia, wylano dziecko z kąpielą, drastycznie ograniczając fundusze na walkę z tymi chorobami. Środowisko medyczne nie dysponuje teraz pieniędzmi na kampanie edukacyjne. Kiedy istniał Instytut Wenerologii przy ówczesnej Akademii Medycznej, przeznaczano spore kwoty na akcje informacyjne dla młodzieży i dorosłych, a także dla obcokrajowców. Teraz mówi się o tych chorobach coraz mniej, choć przecież one w dalszym ciągu stanowią wymierny problem.  Jak duży? – Tego do końca nie wiemy, odkąd zmieniono system zgłaszania przypadków zakażeń do Centralnego Rejestru Chorób Przenoszonych Drogą Płciową. Dawniej lekarze starali się w miarę regularnie podawać informacje o chorych. W każdym województwie były przychodnie dermatologiczno-wenerologiczne. Teraz nawet jeśli takie jednostki istnieją, zwykle są niewyspecjalizowane i nie prowadzą nadzoru epidemiologicznego. Dawniejsze rejestry pozwalały w każdej chwili uzyskać informacje na temat pacjenta z rozpoznaną chorobą: czy leczył się uprzednio, czy otrzymał właściwą opiekę, czy zakończono leczenie, czy był kontrolowany. Dziś zgłaszalność przypadków jest zaniżona. Nasza klinika prowadzi rejestry ogólnopolskie, ale to wierzchołek góry lodowej. Wraz z transformacją ochrony zdrowia powstała sieć prywatnych gabinetów i przychodni. Pacjenci chętnie do nich chodzą, bo mają poczucie większej anonimowości. Niestety mamy dane wskazujące na to, że wielu lekarzy nie zgłasza informacji o tych chorych do rejestru.  Czyli chorujemy bez kontroli? – Aktualna znowelizowana ustawa nakłada kary administracyjne za niedopełnienie obowiązków, jest więc szansa na większą kontrolę. Pacjent musi także podać dane osób, z którymi łączą go kontakty seksualne, co jest o tyle istotne, że przy tego typu chorobach należy leczyć też partnerów, inaczej wciąż pozostaje ryzyko powtórnego zakażenia. Współczynniki zachorowalności, które mamy na papierze, nie są złe – np. jeśli chodzi o kiłę, to około dwóch-trzech przypadków na 100 tys. mieszkańców. Ale w praktyce chorych jest znacznie więcej. Choroba bogatych  Ochrona zdrowia w tym zakresie szwankuje? – Przez kilka lat nie finansowano w ogóle leczenia osób nieubezpieczonych – teraz ustawa pozwala na leczenie zakażonych np. kiłą i rzeżączką z pieniędzy budżetowych, nawet jeśli nie są ubezpieczeni. Problemem jest też przejęcie obowiązków przez sektor prywatny – nie jestem przeciwko jego działalności, ale leczenie musi być przeprowadzone dobrze, z porządną diagnostyką i upewnieniem się, że pacjent się leczy. Bo co z tego, że lekarz wypisze receptę, jeśli pacjent jej nie wykupi albo połknie dwie tabletki z opakowania, a o reszcie zapomni? W scentralizowanych jednostkach zawsze dość dobrze kontrolowaliśmy pacjentów: wiedzieliśmy, że przychodząc do nas, pacjent dostanie zastrzyk z penicyliny, że cała kuracja trwała 20 dni, że później faktycznie jest zdrowy.  Co jeszcze wymaga regulacji? – Do nierozwiązanych problemów dodałbym niekontrolowaną prostytucję „przydrożną”. To kwestia, od której decydenci uciekają i o której nie chcą mówić. Dawniej w każdym województwie były poradnie, w których te kobiety mogły się bezpłatnie zbadać. Teraz ich nie ma, a problem pozostał. Co zrobimy? Będziemy przepędzać te kobiety, ścigać je? To nie jest rozwiązanie, bo one nadal będą zarażać. Nie mają żadnej opieki lekarskiej, pieniędzy, ubezpieczenia, często są w kraju nielegalnie. Nieraz zgłaszają się do kliniki i wtedy leczymy indywidualne przypadki, po prostu ze względów humanitarnych, ale nie ma rozwiązań systemowych.  Ale problem nie jest domeną osób z tzw.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2011, 2011

Kategorie: Wywiady, Zdrowie
Tagi: Agata Grabau