Jeżeli w minimalnym stopniu mógłbym się przyczynić do tego, żeby ktoś poczuł się lepiej, byłbym szczęśliwy Krzysztof Tyniec – Wytańczył pan pierwsze miejsce w „Tańcu z gwiazdami”, najpopularniejszym programie telewizyjnym. Bardzo jest pan zmęczony? – Trochę tak. Ale jest to zmęczenie miłą pracą. Czuję się przyjemniej niż po przerzuceniu kilku ton węgla. A w młodości robiłem takie rzeczy! Przyjeżdżał wóz z węglem i trzeba go było rozładować, ponieważ nie było centralnego ogrzewania. Tamto zmęczenie było wyczerpujące, a to jest miłe. n Ale widać było, że wyciska pan z siebie siódme poty. – Tak jest w każdej mojej pracy, że staram się wszystko przygotować jak najlepiej. Przy „Tańcu z gwiazdami” dodatkowo bardzo ograniczony był czas, ponieważ w ciągu tygodnia trzeba było przygotować aż dwa trudne tańce. A ja nigdy wcześniej nie tańczyłem tańców towarzyskich, dla mnie to była nowość, więc podchodziłem do tego ze zdwojoną siłą. Stąd pewnie te siódme poty. Jestem Krzysiek, aktorem bywam – Spotykamy się w pana macierzystym Teatrze Ateneum, to jest zupełnie inny świat niż ten telewizyjny. Ciąży jakoś panu ta różnica? – Inaczej pracuje się w teatrze, inaczej w filmie, na estradzie czy właśnie w telewizji, gdzie kamera podjeżdża do oka, zagląda do ucha, do kieszeni. Na teatralnej scenie nie ma zbliżeń ani kadrów. Teatr ma swój czar, swoje prawa, reguły i technikę. Cóż, lubię różnorodność swojej pracy. – W teatrze jednak o czymś innym się mówi niż w telewizji. Teatr kojarzy się z posłannictwem, telewizja z rozrywką. Ma to dla pana znaczenie? – Wie pan, naprawdę nie. Nie widzę różnicy między moim zaangażowaniem w rolę a moim zaangażowaniem w taniec. Oba te zajęcia są tożsame. Tak samo rzetelnie pracowałem przy „Tańcu z gwiazdami”, jak pracuję w teatrze. n To po co jest pan aktorem? – Aktorem się nie jest, tylko bywa. Jest się tym, kim się jest. Jestem Krzysiek Tyniec, a aktorem bywam. Jak wychodzę z pracy, to już nim nie jestem. W „Tańcu z gwiazdami” też nie byłem aktorem, bo to ja tańczyłem, a nie grałem tancerza. Można powiedzieć, że grałem tancerza na pierwszym roku studiów, kiedy mój mistrz Tadeusz Łomnicki zrobił etiudę „Gabinet figur woskowych Madame Tussaud”, z którą zjechaliśmy pół Europy, występując na festiwalach studenckich. Grałem faceta, który podskakiwał, śpiewał i stepował. Wtedy sam, na własną rękę, podglądając w telewizji Freda Astaire’a, podjąłem naukę stepowania. Nikt tego w szkole teatralnej nie uczył. – A dla kogo pan tańczył w „Tańcu z gwiazdami”? – Dla nikogo. Tańczyłem wobec kogoś, wobec widzów. Zresztą zawsze pracuję wobec publiczności, która mnie ocenia. Czuję się zawodowcem. Nie chcę mówić o posłannictwie, nie traktuję teatru jak świątyni sztuki. O etosie nic więc panu nie powiem. Uprawiam po prostu swój zawód. – Dlaczego poszedł pan taką ścieżką? Pamięta pan, jak to było? – Pochodzę z Nowej Rudy. Marzeniem mojej mamy było, żebym skończył politechnikę i został sztygarem w kopalni, natomiast tata chciał, żebym przejął po nim restaurację i hotel, który prowadził. A ja marzyłem o szkole teatralnej. Nikomu o tym nie mówiąc, pojechałem do Warszawy, zdałem egzamin i dopiero jak wróciłem do domu, powiedziałem o tym rodzicom. – I jak zareagowali? – Pamiętam, że ojciec powiedział: No, to teraz radź sobie sam. I chyba sobie poradziłem. Chciałem zbawić świat – A skąd te skrywane teatralne marzenia? – Teatru nauczył mnie mój profesor ze szkoły średniej w Zgorzelcu, który woził nas na przedstawienia do Wrocławia. Bardzo mi się ten świat spodobał. Startowałem w konkursach recytatorskich, zawsze byłem blisko literatury i teatru. Jeszcze jako amator występowałem w Teatrze Ziemi Zgorzeleckiej, gdzie zagrałem główną rolę w sztuce „Zapomnieć o Herostratesie”… n Herostrates stał się sławny z zupełnie innego powodu niż pan… Lubi pan swoją sławę? – Sława… To chyba za dużo powiedziane. – No to popularność: gazety piszą, dziennikarze przychodzą, fotografowie robią zdjęcia, ludzie zaczepiają na ulicy… – To jest bardzo miłe. Po „Tańcu z gwiazdami” spotyka mnie to z dużym natężeniem. Przechodnie mi gratulują, niektórzy zatrzymują samochody, otwierają szyby i krzyczą: Hej, Tyniec, brawo, brawo!