Czy Amerykanie będą musieli wycofać się z okupowanego Iraku? Brutalny zamach na siedzibę ONZ w Bagdadzie wstrząsnął światem, obnażył też bezradność sił okupacyjnych. W Iraku mnożą się ataki na amerykańskich żołnierzy. Okupacja kosztuje Waszyngton ponad miliard dolarów tygodniowo. Marzenia o dochodach z pól roponośnych okazały się mrzonką. Być może, Stany Zjednoczone już za niespełna rok wycofają się z podbitego kraju. Federalny deficyt w USA sięgnął bowiem rekordowego poziomu, a końca niewyobrażalnie kosztownej i coraz krwawszej operacji w Iraku nie widać. 19 sierpnia samochód ciężarowy wypełniony materiałem wybuchowym i pociskami artyleryjskimi rozerwał się z ogłuszającym hukiem tuż koło kwatery głównej Narodów Zjednoczonych w Bagdadzie. Część budynku runęła. Uwięziony pod gruzami specjalny wysłannik sekretarza generalnego ONZ do Iraku, Brazylijczyk Sergio Vieira de Mello, konał przez kilka godzin – nie udało się go uratować. W barbarzyńskim ataku zginęły co najmniej 24 osoby, około 100 zostało rannych. Zamach zapewne pokrzyżuje plany Waszyngtonu. Stany Zjednoczone usilnie zabiegały o sprowadzenie do Iraku żołnierzy z innych krajów. Masakra w Bagdadzie uświadomiła jednak światowej opinii publicznej, że domniemana operacja „stabilizacji Iraku” zamienia się w gorący konflikt. Japonia i Tajlandia, które zapowiedziały wysłanie swych żołnierzy nad Eufrat, obecnie zaczynają wycofywać się z tych planów. Jedyne supermocarstwo każdego dnia coraz głębiej grzęźnie w piaskach Mezopotamii. Neokonserwatyści w administracji Busha – wiceprezydent Dick Cheney, sekretarz obrony, Donald Rumsfeld, jego zastępca, Paul Wolfowitz – w niewiarygodny wprost sposób nie docenili trudności związanych ze „stabilizowaniem” Iraku. Przed wojną zapewniali, że po obaleniu dyktatury Saddama Husajna stanie się możliwe zbudowanie w Mezopotamii „modelowej” demokracji, będącej wzorem dla krajów Bliskiego Wschodu. Takie opinie okazały się rojeniami ignorantów przejętych wiarą w swe posłannictwo. Irak, podobnie zresztą jak inne państwa regionu, nie ma żadnych tradycji rozwiązywania problemów drogą demokratycznego dialogu, a miejscowe społeczeństwo składa się z różnych grup religijnych i etnicznych, nieustannie rywalizujących ze sobą o wpływy, bogactwo i władzę. Trudno w to uwierzyć, ale politycy znad Potomacu najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że administrowanie podporządkowanym zbrojnie rozległym krajem, całkowicie odmiennym kulturowo, w którym fundamentalną rolę odgrywają powiązania klanowe i religia, okaże się mission impossible. Ponadto, jak podkreśla wybitny amerykański ekspert wojskowy, prof. Anthony Cordesman, Irakijczycy ze względu na swe doświadczenia historyczne nie mają powodów ufać państwom ani ludziom Zachodu. Pamiętają ich przecież jako wyzyskiwaczy i kolonizatorów instalujących w Bagdadzie marionetkowych władców. Także obecnie mieszkańcy Faludży czy Basry, nawet ci zadowoleni z upadku Saddama, są pewni, że Amerykanie przybyli, aby kraść iracką ropę. Żołnierze US Army mieli być przyjęci jak wyzwoliciele. Żyją jednak w potwornym stresie, w nieustannym lęku o swe życie. Wróg bowiem czai się wszędzie – strzały padają z okien szkół i szpitali, bomba może wybuchnąć pod każdym mostem, na każdym skrzyżowaniu. Przeciętnie każdego dnia na oddziały sił okupacyjnych przeprowadzanych jest 13 zamachów. „Podczas ataku na Irak nasi mieli łatwiej – nieprzyjaciel był widoczny. Teraz niebezpieczeństwo jest wszechobecne. Facet z uśmiechem bierze cię w objęcia i wbija ci sztylet w plecy”, żalił się żołnierz Joseph Taylor reporterowi gazety „Wall Street Journal”. Taylor cudem ocalał, gdy do jego kwatery wrzucono granaty. Generałowie obiecywali swym podkomendnym rychły powrót do ojczyzny, gdy tylko Bagdad zostanie zdobyty. Amerykańscy żołnierze wciąż tkwią jednak w irackich miastach, w morderczym upale, narażeni na zamachy, do których dochodzi każdego dnia. Od 1 maja, kiedy prezydent Bush oficjalnie ogłosił koniec działań wojennych w Iraku, od kul, pocisków i bomb zginęło w tym kraju 60 żołnierzy amerykańskich, ośmiu brytyjskich i jeden duński. Co więcej, marines nie wiedzą, jak długo jeszcze będą musieli trwać w piekle Mezopotamii. Nic dziwnego, że nastroje są coraz bardziej ponure. Clinton Deitz, żołnierz jednostki specjalnej, w rozmowie z dziennikarzem sieci ABC nie krył oburzenia: „Gdyby pojawił się tu Donald Rumsfeld, wezwałbym go do złożenia dymisji”. Pewien oficer powiedział na łamach gazety „Christian Science Monitor”:
Tagi:
Krzysztof Kęciek









