Wujek Walt

Wujek Walt

Disney, który kreawał się na przyjaciela wszystkich dzieci, wykorzystywał swych pracowników i jawnie sympatyzował z hitlerowcami Umberto Eco nazwał go kiedyś „Ezopem XX wieku”, bo podobnie jak u starożytnego bajkopisarza stworzone przez niego postaci mają cechy bliskie każdemu z nas. Dla wielu dzieci odwiedzających jego parki rozrywki sam Walt Disney jest postacią bajkową. Jego córka Diane, wychowywana z dala od medialnego zgiełku, pewnego wieczora powiedziała do ojca z wyrzutem: „Nigdy mi nie mówiłeś, że to ty jesteś Waltem Disneyem”. Po jego śmierci krążyła plotka, że wcale go nie pochowano, tylko poddano hibernacji i w specjalnej kapsule doczeka czasów, gdy medycyna będzie w stanie przywrócić go do życia i uleczyć. A kto kryje się pod maską mitu? Wizjoner, innowator animacji, który sam był raczej kiepskim rysownikiem. Opowiadający bajki dzieciom na całym świecie kochany „wujek”, który zaniedbywał własną rodzinę i nie miał w sobie krzty dobroduszności. Twórca uroczych opowieści o tym, jak dobro zwycięża zło, którego biografowie oskarżają o sprzyjanie nazistom. Walt Disney stworzył wiele rysunkowych postaci, parki rozrywki i multimedialne imperium. Stworzył też swoje dobre imię i idealny wizerunek, do dziś broniony przez jego spadkobierców. Trudne początki Przyszedł na świat sto lat temu, 5 grudnia 1901 r. jako Walter Disney, czwarty syn w rodzinie cieśli. Rodzice, Elias i Flora, wołali na niego Walt i tak już zostało. Jego ojciec imał się różnych zawodów: był farmerem, właścicielem firmy kolportującej prasę i wytwórni marmolady. Przeprowadzał rodzinę z miasta do miasta. Zazwyczaj bez sukcesu. W każde przedsięwzięcie angażował własne dzieci – w Kansas City ośmioletni Walt wstawał nad ranem, o wpół do czwartej, żeby wraz z bratem Royem rozwozić po domach tysiące gazet. Ojciec skąpił synom miłości, w przeciwieństwie do razów. Nic więc dziwnego, że opuszczali dom natychmiast po osiągnięciu pełnoletności. 16-letni Walt uciekł… na wojnę. Sfałszował podpisy rodziców na podaniu o przyjęcie do służby pomocniczej, do której trafiali już 17-latkowie. Został sanitariuszem i pojechał do Francji. Po powrocie postanowił zostać rysownikiem. Z kilku redakcji odprawiono go jednak z kwitkiem. Pracę znalazł dopiero w agencji reklamowej Pressman-Rubin, która potrzebowała kogoś do rysowania promowanych przez nią artykułów. Po miesięcznym okresie próbnym Walt Disney został zwolniony z powodu „braku elementarnej wiedzy o zasadach rysowania”. Razem z nim odszedł świetny rysownik, Ub Iwerks. Po kilku nieudanych przedsięwzięciach obaj znaleźli się w Film Ad Company. Tam po raz pierwszy Disney zetknął się z kamerą filmową. Zafascynowała go animacja. To było tworzenie własnego świata, czegoś, co mógł w pełni kontrolować. Jak stwierdził później zazdrośnie Alfred Hitchcock: „Jeśli nie podobał mu się aktor, mógł go po prostu podrzeć”. Pierwsze samodzielne próby ekranizacji, najpierw „Czerwonego kapturka”, a potem „Alicji w krainie czarów”, napotykały jednak na opór dystrybutorów, a prawa do stworzonej wspólnie z Iwerksem postaci królika Oswalda po prostu mu ukradziono. Disney postanowił szukać szczęścia w Hollywood. Zgodnie z zasadami życiorysu obowiązującego w amerykańskim micie o pucybucie, który został milionerem, za ostatnie pieniądze kupił bilet do Los Angeles. Tam dobry los zesłał mu starszego brata Roya, który zainwestował w Walta 200 dolarów. Jednakże, jak na prawdziwego biznesmena przystało, spisał umowę i zażądał udziału w przyszłych zyskach firmy. Nie mógł wiedzieć, że będzie to najlepiej zainwestowane 200 dolarów w historii amerykańskiego przemysłu rozrywkowego. To właśnie Roy wpadnie na pomysł, żeby na fali popularności kreskówek sprzedawać związane z nimi gadżety. Najsłynniejsza myszka świata Długo ukrywano fakt, że Myszkę Miki (w oryginale Mickey Mouse) narysował Iwerks, a jej pomysłodawca, Disney, użyczył stworzonku z wielkimi uszami tylko głosu, którym zresztą później podziękował za medal przyznany mu przez Ligę Narodów. Myszka – a właściwie „myszek”, bo Miki to chłopiec – nie od razu trafiła do kin. Znaleźli się malkontenci, którzy bali się, że tłumy kobiet będą omijać kina z daleka, aby nie oglądać na ekranie paskudnych gryzoni. Nowojorski producent Harry Reichenbach mimo wszystko zaryzykował i wkrótce krytycy więcej uwagi poświęcali przygodom Mikiego niż filmowi, którego seans poprzedzały. Disney zawdzięczał sukces także zastosowanym innowacjom. Bezbłędnie przewidział bowiem, że podobnie jak w filmie aktorskim w animacji nadszedł czas filmu dźwiękowego. W pierwszym w historii

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 49/2001

Kategorie: Kultura