Upadek na własne życzenie

Upadek na własne życzenie

Smolensk Materialy prasowe

Filmy, które złamały kariery Środowisko jest zgodne: reżyser Antoni Krauze (1940-2018) zmarł przedwcześnie. Życie skrócił mu „Smoleńsk” (2016). Ani to jednak pierwszy, ani ostatni artysta, któremu film złamał biografię i zwichnął karierę. Tyle że w tym wypadku – na własne życzenie. Krauze bowiem najlepiej czuł się w kinie małego realizmu i tam powinien był pozostać. Pijaczki, bezrobotni, niższa sfera urzędnicza, staruszkowie na wycugu – to był świat, który znał, rozumiał i kochał. W „Monidle” (1969) drobny urzędnik odzyskał godność, gdy zobaczył się na bohomazie namalowanym przez pacykarza domokrążcę. W „Party przy świecach” (1980) Janek Himilsbach tak rozkręcił imprezę, że cała obsada przyjęcia powędrowała na dołek. W „Prognozie pogody” (1982) pensjonariusze domu opieki uciekali przed pogonią milicji. Krauze miał dla takich ludzi czas, czułość i ciepłą, wybaczającą ironię. A przy okazji „Smoleńska” dał się wciągnąć w kino propagandowe, kompletnie mu obce. Dziełko obstalowano jako wizualizację „zamachu w Smoleńsku” i możliwie wyraźne wskazanie winnych: Tuska i Putina. Nad historią – to ściągnięty z „Człowieka z marmuru” pomysł dziennikarki, która wbrew wszystkim walczy o prawdę – pracowało aż czterech scenarzystów. Groteskowe zakończenie, spotkanie ducha „zamordowanego” prezydenta z oficerami rozstrzelanymi w Katyniu, próbował zablokować Polski Instytut Sztuki Filmowej, odmawiając dotacji. Nie szkodzi – za pieniądze składkowe powstał ciąg luźnych scen, zagranych jak w przedstawieniu świetlicowym, oczywiście z finalnym wybuchem. W dodatku nie bardzo było wiadomo, kto za to wszystko odpowiada, bo sam Krauze żalił się, że film montują bez jego wiedzy. Efekt nie zadowolił nikogo – środowisk pisowskich, bo film za mało dokopał Tuskowi, publiczności, bo ją znudził, ani krytyki, która go po prostu wyśmiała. „Smoleńsk” trafił na listę 100 najgorszych filmów największego światowego serwisu filmowego IMDb, i to na wysokie, 56. miejsce z miażdżąco niską oceną widzów – 2,7. Naprawdę pan Antoni nie musiał takim akcentem kończyć ani kariery, ani życia. Minister robi zmyłki A przecież ludzi, którym film z bardzo różnych powodów skrócił życie i złamał karierę, jest u nas legion. Przypomnijmy ministra kultury, który nie zawahał się w obronie filmu postawić własnej ekipie. Józef Tejchma – zanim go odsunęli w 1978 r. – ocalił kilka filmów mocno niewygodnych dla jego partyjnych kolegów. Na przykład z początkiem lat 60. ktoś opowiedział Andrzejowi Wajdzie o pewnym bezrobotnym murarzu, który zgłosił się w biurze zatrudnienia w Nowej Hucie. Nie było dla niego roboty, bo tam teraz potrzebowano metalurgów, ale urzędniczce twarz tego petenta wydała się znajoma. Ależ tak! Zapamiętała ją z ogromnych portretów, bo to był sławny przed kilku laty przodownik murarski. Wajda w mig zorientował się, że wychodząc od tego murarza, można opowiedzieć o losach pokolenia ZMP. Tymczasem to pokolenie zamieniło prycze w barakach na gabinety z palmą i jak poszedł hyr, że będą im grzebać w życiorysach, zdecydowano po cichu, że sprawie ukręci się łeb. Ale za Gierka luz był już znacznie większy, w dodatku w gabinecie ministra kultury rezydował Józef Tejchma, sam ZMP-owskiego rodowodu, który ucieszył się, że Wajda zrobi film o młodości takich jak on. Doskonale wiedział, że władze naślą na plan tajniaków, a jak ci znajdą dowody, że kręci się coś wbrew obowiązującej linii, to zdjęcia przerwie się pod byle pretekstem. Poradził więc, by reżyser „rżnął głupa”. Scenariusz niby to zmieniano po pięć razy dziennie, tak że nikt już nie był w stanie się połapać, o co w całej historii chodzi. Ekipa skakała po Polsce ruchem konika szachowego, filmowała na przemian scenki ważne i zupełnie przypadkowe. Kiedy całość była gotowa, sam Gierek zdecydował, by „Człowieka z marmuru” jednak pokazać, ale niech leci tylko w czterech niewielkich warszawskich kinach. A przed tymi kinami ustawiały się tasiemcowe kolejki, bo każdy chciał zobaczyć film, który na pewno za chwilę wycofają! W tej sytuacji władze miały jedno wyjście – udawać, że filmu nie ma. I po tej linii poszło np. jury festiwalu w Gdańsku, które go obejrzało, ale „nie zauważyło”, i jedyny laur – cegłę przewiązaną wstążeczką – krytycy wręczyli reżyserowi w trakcie improwizowanej „gali” – na schodach. A przecież można było pójść na noże i… nic nie zyskać. Jerzy Skolimowski w połowie lat

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2018, 2018

Kategorie: Kultura