33/2001

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Kraj

Piosenka biesiadna

Wspólne śpiewanie znanych szlagierów przeniosło się na telewizyjny ekran „Hej, sokoły”, „Góralu, czy ci nie żal” – te piosenki znają chyba wszyscy. Od kilku lat melodie wcześniej uznawane za repertuar ogniskowo-imieninowy przeżywają renesans, głównie za sprawą telewizji. Widzowie zmęczeni informacjami o kolejnych kryzysach i aferach tęsknią za rozrywką lekką, łatwą i przyjemną. Dostarczają jej biesiady. Polak nie zawsze potrafi Piosenki biesiadne do telewizji wprowadził Zbigniew Górny wspólnie z Krzysztofem Jaślarem. – Na różnych międzynarodowych przyjęciach było mi wstyd – opowiada Zbigniew Górny – bo Niemcy, Irlandczycy, nawet Japończycy śpiewali swoje piosenki. Polacy milczeli, bo albo nie znali słów, albo nie potrafili śpiewać. Zdecydowaliśmy, że warto odkopać i przedstawić w nowej wersji piosenki, które znamy z wczesnej młodości, zaprezentować je w formie artystycznego przyjęcia. Dałem gwarancję, że te piosenki można zaśpiewać kulturalnie i w sposób na tyle dobry artystycznie, żeby nie było wstydu. Ich pomysł szybko podchwyciła i poparła ówczesna dyrektor artystyczna Dwójki, Nina Terentiew. Pierwsza „Gala piosenki biesiadnej”, zrobiona trochę dla zabawy, pojawiła się na antenie Dwójki w 1994 r. 28 koncertów, które odbyły się w różnych miastach Polski, obejrzało 90 tys. widzów i jeszcze większa rzesza odbiorców zebrana przed telewizorami. Sukces był

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Woda święcona i ogórki

PRAWO I OBYCZAJE Kanclerz Schröder oświadczył niedawno, że duchowni nie będą dopuszczani do sprawowania kultów religijnych w czasie uroczystości państwowych w RFN. Szef niemieckiego rządu stwierdził, że taka praktyka jest nie do pogodzenia z założeniami państwa świeckiego. W naszym superdemokratycznym (!) państwie każda dosłownie uroczystość państwowa „koncelebrowana” jest przez duchowieństwo obrządku rzymskokatolickiego, mającego w obecnej Polsce uprzywilejowaną pozycję, o jakiej inne wyznania nie mogą nawet marzyć. Wyjątkowo tylko zabrakło przedstawicieli kleru na uroczystościach w Jedwabnem w 60. rocznicę mordu Żydów w tym mieście. Kościół katolicki okazał w ten sposób brak solidarności z głową państwa i świeckimi autorytetami, dla których było rzeczą oczywistą, że za tę zbrodnię należało przeprosić w miejscu, w którym Polacy uczestniczyli w zagładzie swych sąsiadów narodowości żydowskiej. Wypowiedź kanclerza Schrödera nie została podana do wiadomości publicznej przez czołowe mass media w Polsce. Chyłkiem tylko przemknęła na falach eteru i natychmiast poszła w zapomnienie jak sen jakiś złoty. Upowszechnienie wiadomości o zastrzeżeniach, jakie nasz zachodni sąsiad ma do łączenia kultów religijnych z obrzędami państwowymi, byłoby na pewno źle odebrane przez przewodnią siłę narodu w budowie katolickiego społeczeństwa. Lepiej więc z nią nie zadzierać. Cnotą uległości wobec Kościoła odznaczają się już prawie wszyscy – nie tylko skrajnie prawicowi –

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Historia

KL Warschau – przemilczany obóz zagłady

200 tys. ludzi mogło stracić życie w warszawskim obozie koncentracyjnym. Nie ma w stolicy żadnego śladu, który upamiętniałby mord Stempel „Umorzono” przybito na akta KL Warschau w styczniu 1995 r. W tym samym roku obszerną dokumentację, zgromadzoną podczas kilkudziesięcioletniego śledztwa, wysłano do Niemiec, do Ludwigsburga. Tam mieści się centrala niemieckich instytucji, tropiących zbrodnie hitlerowskie. Niemcy od lat chcieli dostać od strony polskiej akta w sprawie KL Warschau. Dążyli do zakończenia tej sprawy. Doczekali się dopiero w 1995 r., mimo iż sami na potrzeby polskiego śledztwa przesłuchali 116 więźniów warszawskiego obozu i 66 członków obozowej załogi wartowniczej SS. Polska jednak zwlekała z rozpoczęciem współpracy od 1974 r. Nikt dzisiaj nie wie, dlaczego. Ślamazarne tempo zwala się oficjalnie na „okoliczności”. Zniszczyć podludzi 16 lutego 1943 r. Himmler podpisuje rozkaz specjalny: „Zburzenie getta i założenie obozu koncentracyjnego jest konieczne, gdyż inaczej nie osiągniemy spokoju w Warszawie. (…) W każdym razie należy spowodować, aby miejsce zamieszkania 500 tys. podludzi absolutnie nie nadające się dla Niemców całkowicie znikło i aby miasto Warszawa z jego milionem mieszkańców, będące zawsze niebezpiecznym centrum powstania, zostało zmniejszone do tej wielkości…”. Oto fragment dokumentu włączonego do oficjalnego śledztwa

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

W dworku Wielkiego Brata

TELEDELIRKA  Józef Chałasiński, pisząc „Społeczną genealogię inteligencji polskiej”, znalazł na nasze nieszczęście jej korzenie w szlachcie. Dobrze urodzona Maria Skłodowska, uznana przez rodzinę za nimfomankę, została wysłana za granicę, by nie przynosiła wstydu w kraju. Dzięki temu nie zdurniała, haftując ptaszki na bębenku, lecz mogła się rozwijać aż do Nobla włącznie. Wybitny matematyk, Andrzej Banach, był synem praczki, nie znał własnego ojca. Również arystokraci, Jan Potocki, twórca „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, i Zygmunt Krasiński, którzy szarakami z dworków nigdy nie byli, tworzyli wysoką kulturę. Profesor Chałasiński, jak Sienkiewicz w Trylogii, chciał rzecz ku pokrzepieniu serc napisać, wymyślił więc, że wszechpotężne IQ naszego inteligenta wiąże się ściśle ze szlachtą. Mit ten od dawna powinien znajdować się w gabinecie figur woskowych albo w skansenie, w którym siedzą jak anioł dzieweczki i przędą te swoje cholerne niteczki, zamiast się uczyć. Mit dworku rozlewa się po mózgach jak nieuregulowane rzeki po kraju, podobne siejąc spustoszenie. Gdybyż to była tylko piękna tradycja, to OK, ale to nieuleczalna i zabójcza mania wyniosłości! Jako osoba już wiekowa miałam okazję poznać ludzi pochodzących z tych mitycznych budowli, które tak pięknie wychodzą w albumach Z. Żyburtowicza. Tu ganek, tam weranda, a pod facjatą we łbie

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony

Przygoda z Antenorem

WIECZORY Z PATARAFKĄ  Podróże kształcą, nawet w naszych internetowo-telewizyjnych czasach. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Padwy, nie spodziewałem się, że dokonam zupełnym przypadkiem filologicznego odkrycia, związanego z Kochanowskim. Który tu zresztą z nawrotami spędził jakieś sześć lat, jak prawie wszyscy intelektualiści XV i XVI wieku. Tu zaczął podobno pisać wiersze, tu zakochał się w tajemniczej Włoszce i trzeba go było wręcz siłą od niej odrywać. To były jego najszczęśliwsze lata. Padwa zawsze była intelektualnym załącznikiem do potężnej i bogatej Wenecji, zresztą odległość między tymi miastami wynosi coś ze 30 kilometrów. Turystycznych atrakcji jest bardzo wiele, między innymi uniwersytet z katedrą, z której kiedyś nauczał Galileusz, i wspaniałe sanktuarium świętego Antoniego. A przede wszystkim starożytny, biały monument na cześć założyciela miasta – Antenora. Ale o tym właśnie źródła polonistyczne i przewodniki raczej milczą. Nie jesteśmy dzisiaj aż takimi miłośnikami antycznych legend. A legenda utrzymuje, że Rzymianie byli spadkobiercami uciekinierów ze spalonej Troi. Eneasz założył Rzym, Antenor zaś, mądry doradca Priama – Padwę. Działo się to bardzo dawno temu, ale w XVI w. każdy student padewski wiedział o tym bardzo dobrze. Pomnik Antenora stoi bliżej uniwersytetu niż kolumna Zygmunta UW.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Gwiazda z komputera

Lara Croft, bohaterka filmu „Tomb Raider”: kształty a la Pamela Anderson, temperament Indiany Jonesa, bojowa skuteczność Schwarzeneggera Światowa popkultura ma nową ikonę. Na niezliczonych billboardach, plakatach i okładkach pręży się Lara Croft, bohaterka filmu „Tomb Raider”, który właśnie wszedł na nasze ekrany. Piękna profesjonalistka – świetna jako nasza pracownica, niebezpieczna jako przeciwnik. Nie męczy widza swymi duchowymi komplikacjami. Wykonuje swoją robotę, po czym wraca do domu i nie domaga się podwyżki. Taka figura mogła powstać tylko w świecie gier komputerowych. Nie szkodzi – i tak stała się przedmiotem pożądania milionów chłopców w każdym wieku na całym świecie. Zanim Lara Croft trafiła na ekran jako bohaterka filmu „Tomb Raider”, była już produktem gotowym: dziewczyną z łatwym do zapamiętania wyglądem, burzliwym życiorysem i imponującym zestawem sprawności ruchowych. Jej sława miała zasięg globalny – tyle że znana była tylko fanom gier komputerowych. Lara była bowiem bohaterką najpopularniejszej w świecie gry, umieszczonej na rynku w roku 1996 przez programistów pracujących dla brytyjskiej firmy Core Design. Fabuła była dość sztampowa: w scenerii prehistorycznych egipskich zabytków należało przebyć najeżone pułapkami labirynty. Główny bohater, sterowany dżojstikiem, miał

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura

Nie obchodzą mnie kołtuni

Z miłością aktora do grania jest tak jak z miłością dentysty do zębów Rozmowa z Anną Chodakowską – Kiedy zainteresowała się pani aktorstwem? Czy, jak wiele koleżanek z pani branży, już we wczesnym dzieciństwie bawiła się pani w teatr? – Nie. Jako nastolatka wręcz nie lubiłam teatru, irytował mnie. Wprawdzie jak wiele innych dziewczyn pisałam wiersze, ale nie deklamowałam ich na szkolnych akademiach, nie bawiłam się też w przebieranki przed rodziną. Po maturze złożyłam papiery na ASP, ale wystraszyłam się egzaminu teoretycznego i przeniosłam je do szkoły muzycznej. Dopiero tam postanowiłam pójść na aktorstwo. Wcześniej studiowałam śpiew, dzięki czemu zetknęłam się z analizą tekstów literackich i problemami, jakie wiążą się z ich interpretacją. I to mnie bardzo wciągnęło. – Zadebiutowała pani rolą Antygony, potem grała pani Balladynę w słynnym spektaklu Hanuszkiewicza. W zasadzie grała pani tylko główne role, najpierw u Hanuszkiewicza, potem u Grzegorzewskiego – i tak jest do dzisiaj. – Można powiedzieć, że miałam szczęście do reżyserów. Ale tylko w teatrze! Za to do X Muzy nie miałam szczęścia. Może dlatego, że jestem dość trudna do obsadzenia. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jestem fotogeniczna, tymczasem ja mam trudną dla kamery twarz. Trzeba mnie „kochać”, żeby umieć mnie dobrze sfotografować.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Obserwacje

Komu się zwierzamy?

Polak zwierzy się w pociągu, w barze, gdziekolwiek – byle tylko komuś, kogo nie zna Najtrudniej rozmawia się z dziećmi. U psychologa lądują neurotyczne, z których podśmiewa się cała klasa. Takie dzieci nie mają zaufania nawet do bliskich. Poza tym dzieci nie mają w zwyczaju się zwierzać. U terapeuty rysują i w ten sposób opowiadają, co je boli. Łatwiej nawiązać kontakt z dziewczynkami – one lepiej potrafią wyrazić swoje myśli. Chyba też mniej się wstydzą. Pani Hanna Poczobut jest psychologiem. Pracuje w ZOZ-ie w Sochaczewie; obok zakładu jest szkoła podstawowa. Dzieci z problemami kierowane są do niej. Po godzinach terapeutka przyjmuje prywatnie (50 zł za godzinę). Cena nie jest zbyt wygórowana – w Warszawie godzina na kozetce kosztuje i 200 zł. Według pani Hanny, polskie rodziny w ogóle nie umieją rozmawiać ze sobą. Kiedyś przyszła kobieta z córeczką – zdolnym, muzykalnym dzieckiem, które nie rozróżniało podstawowych słów. Mówię do matki: „Proszę pani, z dzieckiem trzeba rozmawiać”, a ona ze zdziwieniem „A o czym ja mam z nim niby rozmawiać?”. Musiałam napisać na kartce tematy rozmów. Jeśli w rodzinie w ogóle się nie dyskutuje, trudno się dziwić, że ludzie nie są skorzy do zwierzeń. Inne zdanie na temat stosunków rodzinnych ma psycholog

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Od czytelników

Listy i e-maile

Jarocin mógł się odbyć W „Przeglądzie” nr 31 (85) Giełda pokazała palec w dół organizatorom odwołanego w tym roku festiwalu w Jarocinie. Piszę o tym z pewnym zażenowaniem. Dlaczego bowiem przedstawiciele Zarządu podpisali umowę z nieodpowiedzialnymi, niekompetentnymi organizatorami? Dlaczego kierowali się tylko żądzą pieniądza, odzyskaniem ubiegłorocznych strat finansowych na sumę 200 tysięcy złotych, a zabrakło idei? Jako że kultura muzyczna jest mi szczególnie bliska (to ja przed laty wymyśliłem Wielkopolskie Rytmy Młodych, które przekształciły się w „Rockowiska Jarocińskie”), ze smutkiem obserwuję to, co się obecnie dzieje. W roku 1995 od ówczesnych włodarzy Jarocina otrzymałem propozycję przedstawienia nowej wizji festiwalu. Moja koncepcja nie straciła na swojej aktualności. Gdyby tylko obecni członkowie Zarządu Miasta Jarocina zajrzeli do archiwum i zapoznali się skrupulatnie z moją wizją, można byłoby uniknąć takiego ogólnopolskiego blamażu jak w tym roku. Krzysztof Wodniczak, Poznań   NIEKOMPETENTNI W MON Publikacje najpierw w „Rzeczpospolitej”, a potem w „Polsce Zbrojnej” i „Przeglądzie”, scharakteryzowały powody, dla których podejrzenia o korupcję R. Szeremietiewa i spółki stały się bardzo czytelne. Artykuły te przypomniały mi wcześniejsze dyskusje w gronie członków Komisji Obrony Narodowej z SLD na temat nikłych możliwości kontrolowania przez parlament bieżących wydatków MON na zakup

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Golizna ocenzurowana

W Lublinie radni walczą z plakatami, na których można zobaczyć kawałek grzesznego ciała Naga, odwrócona tyłem kobieta o rubensowskich kształtach przegląda się w lustrze. Autorem obrazu jest Fernando Botero, współczesny kolumbijski malarz i rzeźbiarz. Jego prace wystawiane są w największych muzeach na świecie. Na plakacie wiszącym w Lublinie znajduje się reprodukcja tego obrazu. Ale kobieta zamiast w lustrze przegląda się w glazurze. Plakat informuje o dniach płytki ceramicznej odbywających się w Centrum Budownictwa Gala i wisi na budynku Centrum. Na plakacie pupa kobiety zaklejona jest czarnym paskiem, na którym napisano: „Ocenzurowano, kw § 141”. Paragraf 141 kodeksu wykroczeń stanowi, że „Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenia, napisy lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany”. – Co o tym sądzicie? – pytam młodą parę, która zatrzymała się przed plakatem. – Niezły chwyt reklamowy – dziewczyna puszcza do mnie oko. – Każdy zechce zobaczyć, co ocenzurowano. – To nie chwyt reklamowy. Naprawdę ocenzurowano pupę – mówię. – Pani żartuje! – oboje wybuchają śmiechem, a chłopak dodaje z udawaną powagą, że pewnie dlatego, iż modelka jest trochę tłustawa. – Nie.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.