24/2011

Powrót na stronę główną
This category can only be viewed by members.
Kraj

Informatyka bliżej ludzi

Nowinki teleinformatyczne trafiają wciąż do tych samych ludzi, reszta się tym nie interesuje Światowy Dzień Społeczeństwa Informacyjnego (ŚDSI) został ustanowiony rezolucją Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wszystkie dotychczasowe edycje tych obchodów były organizowane przez Polskie Towarzystwo Informatyczne przy współudziale administracji państwowej, parlamentu oraz licznych organizacji pozarządowych, firm i mediów publicznych. W ramach obchodów odbyło się wiele konferencji, seminariów, debat oraz innych interesujących przedsięwzięć, cieszących się dużym zainteresowaniem społecznym. Międzynarodowa Unia Telekomunikacyjna (ITU) postanowiła, że hasłem wiodącym tegorocznego Światowego Dnia Społeczeństwa Informacyjnego jest: „Przeciwdziałanie wykluczeniu cyfrowemu na terenach słabo zurbanizowanych”. Wokół tego zagadnienia skupiały się obchody w naszym kraju. W Polsce problem zagrożenia mieszkańców wsi i małych miast wykluczeniem cyfrowym jest szczególnie aktualny. Komitet organizacyjno-programowy ŚDSI 2011 uważał bowiem, że głębokie i długotrwałe zaniedbania w tym zakresie mogą doprowadzić nawet do zachwiania społecznej równowagi z powodu nierównego dostępu do instytucji demokratycznego państwa. Zgodnie z obserwowanymi tendencjami wyrównywanie szans w dostępie do narzędzi społeczeństwa informacyjnego staje się coraz bardziej oczywistym warunkiem zapewnienia równości praw obywatelskich. Przeciwdziałanie wykluczeniu cyfrowemu Miejscem głównych wydarzeń tegorocznego Światowego

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Oddam cerkiew w dobre ręce

Perły bieszczadzkiej architektury popadają w ruinę. Kto je ocali? W Bieszczadach popadają w ruinę unikatowe zabytki architektury cerkiewnej. Urząd konserwatora zabytków nie ma dostatecznie dużo pieniędzy na ich ratowanie, również wysiłki społeczników nie wystarczają, by uchronić świątynie przed zniszczeniem. Jednak przykład XIX-wiecznej cerkwi w Baligrodzie pokazuje, że ocalenie nawet mocno uszkodzonych obiektów jest możliwe – pod warunkiem połączenia sił urzędów, stowarzyszeń i zwykłych obywateli. Po co cerkiew, skoro jest kościół W Liskowatem, na szlaku architektury drewnianej Podkarpacia, stoi cerkiew z 1832 r. pw. Narodzenia Najświętszej Panny Marii. Grekokatolikom służyła do 1951 r. Wtedy Liskowate wróciło w granice Polski (w latach 1944-1951 wieś znajdowała się na obszarze ZSRR), ale już bez ludności rusińskiej. Wkrótce we wsi osiedli greccy emigranci polityczni, założyli spółdzielnię rolniczą i zamienili świątynię w magazyn nawozów sztucznych. Był nawet czas, że składowali w niej obornik. W 1973 r. obiekt przejęła parafia rzymskokatolicka w pobliskim Krościenku, tworząc w cerkiewce kościół filialny. – Wierni modlili się w niej do końca lat 90. i mogli się modlić nadal, ale ówczesny proboszcz postanowił wybudować w pobliżu cerkwi murowany kościół – mówi Mieczysław Darocha, prezes bieszczadzkiego oddziału Towarzystwa Opieki nad Zabytkami. – To była fatalna decyzja, z dnia

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

Gdzie jesteś, obywatelu? – rozmowa z Renatą Berent-Mieszczanowicz

Mężczyźni boją się oddać kawałek swojego przyczółka. Żeby to zmienić, kobiety muszą mówić jednym głosem Ostatnie dziesięć lat w historii kobiet to… – …ważny czas, w którym największym zwrotem było wejście do Unii Europejskiej. Kobiety przyjmowały zdecydowaną, aktywną postawę wobec integracji europejskiej, teraz chcemy dokładnie zrewidować, co się zmieniło, odkąd korzystamy z pomocy UE. Już teraz, przynajmniej formalnie, nastąpiły pewne zmiany, ale chcemy pokazać, jak faktycznie realizowane są unijne postulaty równościowe, przedstawiać aktywne kobiety i dobre praktyki z innych państw. Chcemy lobbować na rzecz wprowadzenia Europejskiej karty równości kobiet i mężczyzn w życiu lokalnym i regionalnym. Na II Dolnośląskim Zjeździe Kobiet 17-18 czerwca będziemy prezentować zmiany, które dokonały się od pierwszego zjazdu, ale i wskazywać niedociągnięcia, sprawy przemilczane, pominięte, nad którymi trzeba jeszcze popracować. Nie chcemy laurek, ale wdrożenia konkretnych mechanizmów pozwalających na podniesienie jakości życia kobiet i zwiększenie uczestnictwa publicznego w regionie. Tym bardziej że zjazd odbywa się w przededniu polskiej prezydencji w UE. Ostatni rok przyniósł zmiany przynajmniej w dziedzinie polityki, wprowadzono obowiązkowe kwoty na listach wyborczych. – To prawda, a jednak z przerażeniem patrzę na listy, które już ogłoszono i które dopiero się

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Bakteria myli tropy

EHEC jest tak zjadliwa, że zwolennicy teorii spiskowych podejrzewają atak terrorystów Jest całkiem możliwe, że grasuje jakiś dureń, który pomyślał: „A co tam, zabiję paru ludzi albo przyprawię 10 tys. osób o biegunkę”, powiedział Klaus-Dieter Zastrow, naczelny lekarz ds. higieny berlińskich klinik Vivantes. W ten sposób skomentował epidemię groźnego szczepu bakterii Escherichia coli. Ta wyjątkowo agresywna pałeczka okrężnicy, enterokrwotoczny szczep E. coli (EHEC), od początku maja do 10 czerwca zabiła 30 osób, a zaraziła ponad 3 tys. Do tej pory nie udało się ustalić pierwotnego źródła zakażenia. Wiadomo, że bakteria atakuje szczególnie te osoby, które często jadły pomidory, ogórki, sałatę, kiełki i inne surowe warzywa. Spośród ponad 700 pacjentów, u których rozwinęła się wyjątkowo niebezpieczna, zagrażająca życiu forma choroby, zespół hemolityczno-mocznicowy (haemolytic-uraemic syndrome, HUS), 70% to młode kobiety. Czy dlatego, że często przygotowywały sałatki, odżywiały się zdrowo, jadły dużo świeżych warzyw? Początkowo sądzono, że zarazki przywędrowały do Niemiec w ogórkach z ekologicznych upraw w Andaluzji. Potem pojawiły się przypuszczenia, że źródłem epidemii może być restauracja Kartoffelkeller w Lubece, w której w maju gościli duńscy turyści i niemieccy związkowcy. Podano im steki z sałatką. W obu grupach

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

To musiało się zdarzyć

Wbrew temu, co mówi minister Klich, sprawa Nangar Khel nie ma nic wspólnego z honorem. Wynika ze złego wyszkolenia, złej organizacji i złego dowodzenia Wyrok wojskowego sądu okręgowego w sprawie ostrzału wioski Nangar Khel był bezprecedensowym wydarzeniem w historii Wojska Polskiego i naszego wymiaru sprawiedliwości. Po kilku latach procesu sąd uniewinnił całą siódemkę oskarżonych, choć wojskowa prokuratura postawiła im zarzut najcięższy: popełnienia zbrodni wojennej. Analizując fragmenty ustnego uzasadnienia postanowienia, trudno nie odnieść wrażenia, że nie ma w nim twardego przekonania sądu o całkowitym braku winy oskarżonych. Słyszymy, że sądowi zabrakło dowodów na przypisanie winy podejrzanym, że na podstawie przedstawionego materiału dowodowego nie ma możliwości skazania żołnierzy. Natomiast sąd przyznał, że prokurator miał prawo wszcząć śledztwo, a sąd aresztować żołnierzy w 2007 r. – bo istniało prawdopodobieństwo, że faktycznie dopuścili się zarzucanych im czynów. Sąd zastosował więc jedną z podstawowych zasad prawnych, że każda wątpliwość co do winy powinna być interpretowana na korzyść oskarżonego, ale jednocześnie jakby sugerował, że gdyby materiał dowodowy był kompletny i lepszej jakości, wyrok byłby może inny. Takie „miękkie” postawienie sprawy sprowokuje prawdopodobnie prokuraturę do apelacji, a wtedy na ostateczne rozstrzygnięcie trzeba będzie jeszcze poczekać. Trudno zatem zrozumieć radość i ulgę,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Wywiady

„Solidarność” zdradziła samorząd – rozmowa z prof. Leszkiem Gilejko

Rady pracowników – obowiązkowe w Unii Europejskiej – działają tylko w 9-10% firm, w których powinny powstać „Nie chcemy być tylko lepiej opłacani. Chcemy rządzić”. Pamięta pan? – To słynne sformułowanie, a właściwie hasło, które zostało użyte po raz pierwszy w 1956 r., gdy w wyniku spontanicznego ruchu w niektórych zakładach przemysłowych powstawały rady robotnicze. Dziś nie widać, by pracownicy chcieli rządzić firmą, wolą raczej lepiej zarabiać. – Na ten temat zdania są podzielone. Znam badania, z których wynika, że potrzeba wpływania na pracodawcę, na sytuację w miejscu pracy, w środowisku pracy powraca. Dzieje się tak dlatego, że, z jednej strony, słabnie stabilizacja zatrudnienia i warunków pracy, z drugiej zaś, szybko rosną kwalifikacje pracowników – mamy bardzo wysoki odsetek osób z wyższym wykształceniem. Doświadczenia europejskie wskazują, że wraz ze wzrostem kwalifikacji pracowników rośnie ich potrzeba rzeczywistego udziału w zarządzaniu firmą. Ale malejąca stabilizacja na rynku pracy i elastyczne formy zatrudnienia dają pracodawcy przewagę nad pracownikiem – to on dyktuje warunki, trudno więc liczyć, że jako właściciel zgodzi się na zwiększenie tego udziału. – W tej chwili udział pracowników w zarządzaniu firmami w Polsce wygląda bardzo źle. Jednak w okresie niedawnego kryzysu ekonomicznego pojawiły się nowe symptomy dialogu społecznego

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj Pytanie Tygodnia

Dlaczego telewizja przestaje być potrzebna polskiej młodzieży?

Dr Aleksandra Drzał-Sierocka, medioznawca, filmoznawca, Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej w Warszawie Rzeczywiście, taka tendencja jest coraz bardziej widoczna. Wielu moich studentów deklaruje, że nie ma telewizora, co jednak nie znaczy, że nie mają oni dostępu do oferty telewizyjnej. Apogeum popularności osiągają niektóre gatunki telewizyjne, np. seriale. Jednocześnie zmienia się sposób odbioru. Nie jest to już model oparty na swoistym rytuale, czyli oglądaniu np. co tydzień kolejnych odcinków o wyznaczonej porze. Dziś wiele osób ogląda seriale sezonami, wieloodcinkowymi cyklami, np. przez internet, o wybranej przez siebie godzinie, i traktuje je raczej jak bardzo długi film. Prof. Maciej Mrozowski, teoria masowego komunikowania, UW Jest to zjawisko postępujące, ale wiele zależy od modelu rodziny, gdyż tam właśnie kształtuje się zwyczaje korzystania z mediów. W rodzinach, w których codzienne oglądanie telewizji jest swoistym rytuałem, tradycją, młodzież również w tym uczestniczy. W pokojach dzieci jednak najczęściej nie ma drugiego telewizora, jest natomiast komputer. Niektórzy mają nawet rzutniki i wyświetlają powiększony obraz na ścianie, ale jest on odbierany głównie za pośrednictwem internetu. Niektóre kanały telewizyjne mają zresztą ofertę bardzo atrakcyjną dla młodzieży, np. „X Factor” w TVN, dostępną jednocześnie o dowolnej porze przez internet. Dr Adam Bobryk, socjolog, Uniwersytet Przyrodniczo-Humanistyczny w Siedlcach Telewizja wbrew

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Opinie

„Apolityczny” prezes IPN

Dr Kamiński świadomie zmanipulował fragmenty protokołów, by potwierdzić IPN-owską tezę, że gen. Jaruzelski domagał się radzieckiej interwencji Sejm wybrał Łukasza Kamińskiego na nowego prezesa IPN głosami głównie Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Można rzec: w IPN nihil novi. I w działaniu IPN nic się nie zmieni. Że tak będzie, jasno wyraził jeszcze przed wyborem Kamińskiego poseł PiS, prof. Ryszard Terlecki, były szef oddziału krakowskiego tej instytucji w „Naszym Dzienniku”. Napisał on bowiem: „Wybór dr. Łukasza Kamińskiego może przynieść oczekiwany powrót do normalnego wykonywania statutowych zadań IPN”. Powrót do normalności to powrót do pisowskiej polityki historycznej, realizowanej przez IPN. Ta instytucja nadal będzie „policją pamięci”, jak znakomicie nazwał ją prof. Bronisław Łagowski. Kamiński przedstawiany był jako spokojny, apolityczny, z wiarygodnym dorobkiem. Tylko pobieżna lektura jego prac wykazuje jednak zupełnie coś innego. Jest on i będzie kontynuatorem polityki historycznej realizowanej przez Janusza Kurtykę. Kamiński – ten „obiektywny historyk” – zupełnie lekceważy wyrok Sądu Lustracyjnego w sprawie Lecha Wałęsy. Nie zamierza odciąć się od pisarstwa Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, a wystawienie „Dziadów” w 1968 r. traktuje jako element walki o niepodległość, chociaż każdy magister historii, już nie mówiąc o doktorach,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kultura Wywiady

Łagodny drań – rozmowa z Johnem Malkovichem

Na ekranie jestem etatowym mordercą, psychopatą i sadystą, w najlepszym razie uwodzicielem Przyjechał pan do Łodzi z eksperymentalnym spektaklem operowym „The Infernal Comedy”. Pamiętam, kiedy rozmawialiśmy kilka lat temu na festiwalu w Karlowych Warach – powiedział pan, że takie połączenie muzyki barokowej i nowoczesnego aktorstwa teatralnego to coś, czego pan nigdy nie próbował. Co zatem nowego i fascynującego odkrył pan w tym projekcie? – Wszystko zaczęło się kilka lat temu w Kalifornii. Spotkałem się wtedy z Martinem Haselböckiem, dyrygentem i założycielem Wiener Akademie Ensemble. Myślał o widowisku, które połączyłoby teatralną inscenizację z muzyką barokową. Ja natomiast byłem pod wrażeniem historii wiedeńskiego seryjnego mordercy, dziennikarza i pisarza Jacka Unterwegera, który oskarżony o zabójstwo 11 prostytutek popełnił samobójstwo w 1994 r. To się stało w więzieniu na drugi dzień po ogłoszeniu wyroku. W postaci Jacka zainteresował mnie jego geniusz manipulowania ludźmi, czarowania ich, wmawiania im tego, co chcą usłyszeć. Urokowi Jacka ulegały nie tylko prostytutki, lecz także śmietanka intelektualna Austrii i Niemiec z Elfriede Jelinek i Güntherem Grassem na czele, którzy wstawili się za nim, by został warunkowo zwolniony, kiedy w 1976 r. skazano go za morderstwo kobiety, a następnie poddano resocjalizacji. Myślałem jednak o wersji kinowej tej historii. Dopiero po rozmowach z Martinem,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Stadiony moje widzę ogromne

 O kłopotach wykonawcy panowie Giersz, Herra i Kapler wiedzieli grubo wcześniej. I nic z tym nie zrobili. 2 czerwca br. nie stało się nic nadzwyczajnego. Nic, czego nie dałoby się przewidzieć z co najmniej trzyletnim wyprzedzeniem. Tego dnia premier Donald Tusk wezwał na dywanik ministra sportu Adama Giersza, prezesa spółki PL.2012 Marcina Herrę oraz prezesa Narodowego Centrum Sportu Rafała Kaplera, by po męsku porozmawiać z nimi o tym, co się dzieje ze sztandarową inwestycją przyszłorocznych mistrzostw Europy w piłce nożnej, czyli ze stołecznym Stadionem Narodowym. Źli ludzie, a w ślad za nimi jedna z gazet, dowodzili potem, że wściekły premier rzucił w stronę Kaplera groźbę, że „sam będzie musiał zap…ać łopatą na budowie”. Powód wzburzenia był banalny. Pod koniec maja okazało się, że obok licznych wad i zaniedbań wykonawca – konsorcjum Alpine-Hydrobudowa-PBG – wadliwie zamontował schody kaskadowe, co w praktyce uniemożliwiło korzystanie z górnego poziomu trybun, a także prowadzenie robót przy elewacji aluminiowo-szklanej oraz wykonywanie ogrodzenia, kołowrotów dostępu i nawierzchni promenady dolnej stadionu. 1 czerwca br. Narodowe Centrum Sportu przekazało wykonawcy ostateczne wezwanie do natychmiastowego usunięcia w ciągu najbliższych 14 dni rażących naruszeń warunków umowy. Bóg jeden wie, jak

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.