Wydmuszki mistrzów

Wydmuszki mistrzów

„Tetro” to nie pierwsze artystyczne salto Coppoli. Innym też to się zdarza: Lynchowi, von Trierowi Kiedy Francis Ford Coppola daje nowy film, stawia nas na baczność. Nawet jeśli film okaże się purchawką. No ale „Ojciec chrzestny” i „Czas Apokalipsy” zobowiązują do szacunku na kredyt. Jeżeli jednak zajmujemy się filmowymi wydmuszkami, to tylko dlatego, że sygnują je filmowi artyści z dorobkiem. A to krótka lista. Nadmuchana opera Przed oczami mamy tego nieszczęsnego „Tetra” Coppoli, który właśnie doświadcza u nas chłodnego przyjęcia, choć kinomani zaliczają go obowiązkowo. Coppola wykonał go z gestem – wlecze się dwie godziny z hakiem, choć fabuły w nim tyle, co na pół godziny latynoskiego tasiemca. Ogląda się to na wydechu, bez szkody dla imprezy można w trakcie podlać kwiatki. Akcja postępuje bowiem to parę kroków w lewo, to znów parę w prawo i tak do pomyślnego końca. Tylko czemu tak nieznośnie powoli? Ano temu, że gdy akcja się rozciąga, gdy bohaterowie patrzą na siebie znacząco i ponuro (u nas mówiło się: patrzą Holoubkiem), gdy najbardziej banalne obserwacje wygłaszają tonem mowy pogrzebowej, wtedy całość nabiera ciężaru i patosu. A widz od razu biegnie dogrzebywać się drugiego dna, które w przypadku „Tetra” odnajduje choćby w micie o Edypie, co to idąc wstecz po własnych śladach, odkrywa swą hańbiącą przeszłość. Tu Edyp ma buzię cherubinka, niepełne 18 lat i uniform stewarda okrętowego. Właśnie stuka taki do drzwi, za którymi mieszka jego starszy brat, co to „wziął rozwód z rodziną” i osiadł z daleka od Nowego Jorku, w Buenos Aires, w La Boca, dzielnicy artystów. Ludzie tu serdeczni, mają dla siebie czas, poklepują się i cmokają przy byle okazji, nie szczędzą drobnych przysług. Jak chcą posłuchać radia, to skrzykują się na podwórku, sami puszczają płyty, a muzykę zapowiada ten, w czyje ręce akurat trafi mikrofon. Jak chcą do teatru, to sami obsadzają się w przedstawieniu – bodaj na zapleczu knajpki. Dla nowojorczyków po zimnym wychowie wydawałoby się – krynica. Tymczasem nie bardzo. Brat starszy, który imię Angelo zmienił na Tetro, by podkreślić separację od rodziny, trwa w łagodnej katatonii. Nie widać, by się imał pracy, cappuccino fundują mu ojciec i dziewczyna, też zajęta dorywczo. Z młodszym nie lepiej. Wprawdzie też urwał się ojcu, ale kariery nie robi. Mimoza. Gdy nikt nie patrzy, łka w poduszkę, a gdy patrzą, duka grzecznościowe formułki i tylko czeka, żeby brat go utulił. Już wiemy – ci młodzi mężczyźni ciągną za sobą ponurą rodzinną tajemnicę, która bywa odsłaniana w reminiscencjach kolorowych. Zasadniczy bowiem film utrwalony został na taśmie czarno-białej, żeby bohaterom łatwiej było zdołowanie przenieść na widza. Tu obserwacja techniczna: obraz wprawdzie dwukolorowy, lecz mieni się tyloma stopniami szarości (komputer!), że oko gładko przebiega bliższe i dalsze plany, jakby segregowały je barwy. Tak czułego światłocienia kino dotąd nie znało. Ale miejscami oglądamy kolor – to ta odcięta nowojorska rodzina. Ojciec (nalana twarz Klausa Marii Brandauera) to geniusz partytury, od 35 sezonów dyrygujący nowojorską Metropolitan. Wychodzi z założenia, że rodzina ma jednego wielkiego artystę i wystarczy. Syna więc wysyła na medycynę i drwi z jego aspiracji pisarskich. Z innymi nie najlepiej – jedna żona zginęła w wypadku samochodowym, a druga od dziewięciu lat wegetuje w zakładzie opieki. Owszem, stosy nieszczęścia, ale nawet tego za mało – myśli widz – żeby aż tak drastycznie podupaść na duchu. I widz ma rację, co zostaje mu zapodane pod koniec drugiej godziny. Otóż – zdradźmy, filmowi to nie zaszkodzi – starszy brat okazał się ojcem młodszego. Bo kiedyś tam przyprowadził do domu narzeczoną, a tej o wiele bardziej podobało się być żoną genialnego dyrygenta niż jego niedowarzonego synalka. Z tym, że działała obrotowo – kąpała się w prestiżu wielkiego artysty, ale na boku pozwalała sobie z jego synem. Stąd wynikł brat, który okazał się synem, i cała ta serialowa afera rozdęta do rozmiarów opery. I to już wszystko. Ale ostatecznie to Coppola, więc co by mu tu policzyć na plus? Może tezę, że sztuka nie uszlachetnia? Ostatecznie ojciec rodziny pławił się w arcydziełach, a pozostał oślizłym draniem. Syn próbował pisarstwa, ale nie załatwiło mu to nawet autoterapii, o artystycznych osiągnięciach nie mówiąc. Może jeszcze oszczędne aktorstwo państwa, którzy nie grają, ale po prostu spędzają czas przed kamerą. Przeciętni, ponurzy i brzydcy.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 36/2010

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot