Dwaj polscy himalaiści jako pierwsi zdobyli zimą Gaszerbrum I. To nasz największy wspinaczkowy sukces od ponad 20 lat Gdy z bazy polskiej wyprawy na Gaszerbrum I (8068 m) całymi tygodniami napływały wieści o 30-stopniowych mrozach i huraganach wiejących z prędkością ponad 100 km na godzinę, porywających ludzi i namioty, nikt chyba nie wierzył, że pokonamy zimą tę górę. Przed Gaszerbrumem I zdobyto w zimie 10 ośmiotysięczników. Pozostały cztery, najbardziej niedostępne, bronione nie tylko przez ukształtowanie terenu, ale i przez pogodę. Trzy z nich: K2, Broad Peak i Gaszerbrum I, leżą w Karakorum, górach położonych bardziej na północ niż Himalaje, gdzie jeszcze bardziej wieje, jest jeszcze mroźniej i groźniej. Czwarty, Nanga Parbat, zalicza się wprawdzie do Himalajów, ale jest wysunięty na północ prawie tak daleko jak trzy pozostałe. 9 marca o 8.30 rano Adam Bielecki i Janusz Gołąb stanęli na najwyższym po K2 szczycie Karakorum. To sukces, jakiego nie było w naszym himalaizmie od ponad 20 lat – tym większy, że raczej niespodziewany. Szczerze mówiąc, niewiele przemawiało za zdobyciem tej góry. Zacznijmy od składu – nasza wyprawa liczyła zaledwie sześć osób: czworo Polaków (oprócz zdobywców jeszcze Agnieszka Bielecka, starsza siostra Adama, i lider Artur Hajzer) oraz dwóch Pakistańczyków, Shaheen Baig i Ali Sadpara. To trochę mało jak na potwornie wyczerpującą, zimową wspinaczkę bez tlenu, zwłaszcza że Agnieszka Bielecka pracowała w bazie i tylko w niewielkim stopniu uczestniczyła w akcji górskiej. Dla porównania, nasza wyprawa, która w 1980 r. zimą zdobyła Everest, liczyła 21 chłopa. Ryzyko kontrolowane Z tej szóstki Adam Bielecki zdobył wcześniej jeden ośmiotysięcznik (Makalu). Janusz Gołąb osiem lat temu atakował bez powodzenia siedmiotysięcznik Chan Tengri. W czasie odwrotu zginął jego partner Grzegorz Skorek, a on sam, ciężko poturbowany, po dziewięciu długich zjazdach na linach, niemal cudem wycofał się ze ściany. Od tej pory nie był w górach wysokich. Najbardziej doświadczony jest zdobywca sześciu ośmiotysięczników, 49-letni Artur Hajzer – ostatni ze wspaniałej elity polskich himalaistów z lat 80., wspinający się do tej pory na pełnych obrotach. Zimą wszedł na Annapurnę z Jerzym Kukuczką, pokonał też z nim Manaslu i Sziszapangmę, był w Himalajach z Wandą Rutkiewicz. To on po wypadku na Evereście, w którym śmierć poniosło pięciu polskich wspinaczy, organizował wyprawę ratunkową po jedynego ocalałego Andrzeja Marciniaka (zginął w Tatrach 20 lat później). Artur Hajzer to himalaista znakomity, ale – jak się niekiedy mówi – wykazujący czasem zbytnią skłonność do ryzyka, co przy wyprawach górskich może być groźne dla uczestników. W 2008 r. na Czerwonych Wierchach porwała go lawina. Skończyło się na ogólnym przemrożeniu, gdyby jednak na jego miejscu był ktoś mniej doświadczony, finał z pewnością byłby tragiczny. Jesienią ubiegłego roku zdobył Makalu z Tomaszem Wolfartem i Adamem Bieleckim, ale nie zdołali w porę się wycofać. Dzięki akcji ratowniczej i brawurowemu lądowaniu śmigłowca na wysokości 5600 m nikt nie zginął, jednak Maciej Stańczak, który wcześniej zrezygnował z ataku szczytowego, stracił wszystkie palce u rąk, a Tomasz Wolfart cztery. Podczas tegorocznej wyprawy na Gaszerbrum I lider unikał już nadmiernego ryzyka. Akcja górska trwała długo, himalaiści dotarli do bazy (5050 m) 21 stycznia. Gdy pogoda sprzyjała, zakładali kolejne obozy i wnosili sprzęt, ale silny wiatr i mróz często przerywały ich działania. Wspinaczka w takich warunkach pochłaniała wiele sił, to, że nieliczny zespół od ponad 40 dni przebywał w ekstremalnych zimowych warunkach, też nie nastrajało optymistycznie. Himalaiści potrafili jednak czekać, a gdy pogoda się poprawiła, wykorzystali to w stu procentach. Pod ciosami huraganu Na początku wszystko szło sprawnie. 9 lutego założono obóz III na wysokości 7050 m, wydawało się, że sukces jest blisko. W nocy zerwał się huragan. Trzej himalaiści czuli, że mimo wszystkich zabezpieczeń namiot chce odlecieć wraz z nimi. Rano zaczęli zjeżdżać na linach, co nie było łatwe, bo tracili już czucie w rękach. Mróz przekraczał 40 stopni, zadymka ograniczała widoczność. Z pomocą ruszyli z dołu dwaj koledzy, czekali w obozie II z ciepłymi płynami i jedzeniem. Do bazy dotarli z dość lekkimi na szczęście odmrożeniami palców i policzków. Pod koniec lutego wiatr zelżał,
Tagi:
Andrzej Dryszel









