Nawet gdybyśmy osiągnęli dochód na mieszkańca na poziomie bogatszych od nas sąsiadów, to jeszcze przez wiele lat – pokolenie albo dwa – nie będziemy cieszyć się ich standardem życia Internauta Jakub zadał mi na blogu www.wedrujacyswiat.pl bardzo trudne pytanie. I to w okresie świąteczno-noworocznym! Ale ma rację, że zimowy wypoczynek nie powinien nas zwalniać z myślenia o sprawach poważnych i skomplikowanych, choć pytanie jest na pozór proste. Chce bowiem, abym podał „choć jeden argument ściśle ekonomiczny odradzający przy takich parametrach emigrację”. Te parametry to miesięczny zarobek (acz osiągany dużym wysiłkiem, bo w czasie pracy o połowę przekraczającym normę, gdyż pracuje on ok. 300 godzin miesięcznie) na poziomie średniej krajowej, a więc mniej więcej 2,5 tys. zł netto, oraz cena mieszkania w Warszawie, według pytającego wynosząca aż 9,2 tys. zł. Pierwszy parametr to fakt, drugi wydaje się zawyżony, bo przeciętna cena metra kwadratowego w Warszawie waha się raczej wokół 7,8 tys. zł, ale to przecież nie zmienia wymowy przytoczonych faktów. Wydajność i zarobki Tak czy inaczej samotnego człowieka, zarabiającego na średnim poziomie, nie stać na kupno mieszkania w dużym mieście, bo przy takim zarobku nie byłoby go też stać na spłatę kredytu hipotecznego. To prawda, że na obrzeżu stolicy można dostać mieszkanie, średnio licząc, za ok. 6 tys. za metr kwadratowy, ale to wciąż dużo. Chyba każdy chciałby żyć w kraju, gdzie na ten metr życiowej powierzchni zarobkuje się nie przez trzy czy dwa miesiące, ale miesiąc. Innymi słowy, w kraju, gdzie na mieszkanie 50-metrowe wystarczy czteroletni zarobek netto, a nie harówka de facto na półtora etatu przez lat 15. By tak jednak było, na odpowiednio wysokim poziomie musi być ogólna wydajność pracy. A nasza – polska – jest taka, że owocuje dochodem narodowym brutto, DNB (ang. GNI, Gross National Income), zaledwie w wysokości 12.260 dol. per capita. O cenach mieszkań decyduje przy tym nie tylko wydajność i rzeczywiste koszty produkcji, ale również kiepska regulacja rynku mieszkaniowego, ułatwiająca deweloperom zawyżanie kosztów, oraz spekulacje na tym segmencie rynku. Neoliberałom to może i w smak, ale polityka gospodarcza niewyzuta całkowicie z troski społecznej powinna tutaj interweniować. Wtedy mieszkania mogą być nieco tańsze. Bogatsi, ale ile razy? Co się tyczy zarobków, to są one funkcją wspomnianej wydajności pracy. Polak zarabia o tyle mniej od Austriaka, Niemca czy Brytyjczyka, o ile od nich mniej wytwarza. Internauta przytacza dane odnośnie do GNI, który w Austrii wynosi 46.850 dol. i jest 3,8 razy większy niż w Polsce, w Niemczech 42.560, czyli jest 3,5 razy większy, a w Wielkiej Brytanii 41.520, a więc 3,4 razy większy. Lepiej wszakże posłużyć się wskaźnikiem produktu krajowego brutto, PKB, liczonym według parytetu siły nabywczej (PSN). Tak szacowany, a więc uwzględniający różnice w poziomie cen (także mieszkań), nasz PKB sięga 18 tys. dol. parytetowych ($PSN), natomiast przeciętna płaca netto jest warta jakieś 1,2-1,3 tys. $PSN. Innymi słowy, biorąc pod uwagę różnice cen reprezentatywnego koszyka dóbr i usług, Polak za swój średni miesięczny zarobek netto w wysokości 2,5 tys. zł może kupić tyle, ile Amerykanin za ok. 1250 dol. W odniesieniu do dochodów różnice między Polską a bogatymi krajami Zachodu są zatem wciąż bardzo duże, ale nie aż tak rażące, jak sugerować by to mogły dane wyrażone w kategoriach dochodu narodowego brutto, GNI. I tak – gdy w sposób bardziej trafny spojrzymy na wartość produkcji, przesądzającej koniec końców o poziomie dochodów – PKB według PSN w przypadku Austrii jest już tylko 2,2 razy większy niż w Polsce, bo wynosi 39.200 $PSN, a w Niemczech i Wielkiej Brytanii 1,9 razy większy, bo sięgnął w obu tych krajach 34.200 $PSN. To dane za rok 2009. W latach 2010-2011 ilorazy te są już nieco mniejsze, gdyż podczas kiedy w Polsce w tym okresie PKB rośnie w sumie o jakieś 7,5%, to w Austrii o 3,1, w Wielkiej Brytanii o 3,5 i w Niemczech o 5,7%. W następnych latach te różnice będą nadal topnieć, ponieważ w Polsce odnotowywać będziemy wyższe niż tam tempo wzrostu gospodarczego. Oczywiście, dystanse w standardzie życia są większe aniżeli w przypadku dochodów, gdyż jest on także funkcją majątku nagromadzonego w przeszłości.
Tagi:
Grzegorz W. Kołodko









