Wyrok dożywocie

Wyrok dożywocie

Dożywotniacy jakiś czas jeszcze żyją apelacjami, piszą podania, protestują. Potem cichną, gasną Za każdym razem ten sam rytuał: Najpierw przez ukryte w metalowej bramie okienko wsuwam dokumenty i czekam na wydanie przepustki. Czuję dziwny ucisk w żołądku, gdy powoli, majestatycznie rozchylają się ciężkie skrzydła bramy, tak jakbym wkraczała do innej, nieznanej mi rzeczywistości. Kolejne kilka metrów przez dziedziniec i znów brama. Tu jeszcze nie pachnie więzieniem. Drugi świat zaczyna się dopiero za tą kratą na końcu korytarza. W potężnych drzwiach umieszczonych tuż za nią jest szyba, w niej przyklejone twarze – uważne, taksujące spojrzenia przebijają na wylot. Staram się przyzwyczaić do tej natarczywości, ale osaczają mnie zewsząd, ukradkowe, rozbiegane, pytające. Lecą za mną ciemnymi korytarzami, wśród łoskotu zasuw, szczęku kluczy, aż na oddział. Nawet w gabinecie wychowawcy nie ma przed nimi ucieczki. Ilekroć ktoś wchodzi, mam na karku jego oczy. Niektórzy na mój widok wycofują się speszeni. Inni mówią zbyt szybko albo bąkają nieśmiało. Ktoś wysyła paczkę do rodziny, inny zamierza sprzedać parę informacji. – Lepiej niech mnie pan wywoła z celi – tłumaczy chytrze wychowawcy. Najwięcej przychodzi po papier listowy, po znaczki, z prośbami o dodatkową rozmowę telefoniczną czy widzenie. Ci, którzy chcą zmienić celę, są zdeterminowani. Jakiś chłopak grozi, że się potnie, inny, starszy, nie bawi się już w żadną dyplomację, wpadając do gabinetu jak bomba: – Mam tylko pół roku do odsiadki i chcę odsiedzieć w spokoju – krzyczy, ściskając w dłoni jakiś papier. Żąda natychmiastowego przekazania jego prośby dyrektorowi. Kolejny, mniej więcej w jego wieku, też jest wściekły, bo wychowawca nie zgadza się na jego zagraniczną rozmowę z opiekunką matki: – Coś kręcisz, twoja matka jest w Polsce, a opiekunka na Białorusi. Osadzony z trudem opanowuje złość. Na cienkiej, bardzo cienkiej niteczce wisi równowaga między więźniami a personelem. Mimo pozornej, wymuszonej grzeczności trwa tu nieustanna ukryta wojna. Najbardziej hardzi są grypsujący recydywiści. Dla nich więzienie to tylko urlop, pauza wpisana w ich zawód. Dożywotniacy nie mają tej perspektywy, wcześniej czy później muszą pójść na kompromis i uznać celę za swój dom. – Jakiś czas jeszcze żyją apelacjami, piszą listy, podania, protestują, zabijając w ten sposób nudę i karmiąc nadzieję, potem cichną, pokornieją, gasną – tłumaczy wychowawca Leszek Sigowski. W rodzinie byłem ten środkowy Grzegorza P. obserwujemy przez drucianą siatkę z podestu schodów sztumskiego więzienia. Wysoki, szczupły, delikatnej budowy wcale nie wygląda na wielokrotnego mordercę. Pochodzi z Sopotu, z zamożnej rodziny. Brat na stanowiskach za granicą, bratankowie mówią lepiej po angielsku niż po polsku, a on tutaj. – Ile dałaby mu pani lat? – pyta wychowawca. – 45 – strzelam. – On już jest dobrze po pięćdziesiątce. Z daleka tego nie widać, ale ostatnio postarzał się, jakby usychał. Tylko ta praca jeszcze go trzyma. Jak on o nią błagał dyrektora, jakby chodziło o życie. Grzegorz kieruje więzienną łaźnią. Wydaje bieliznę, ubrania, a to zapewnia mu w tutejszym świecie odpowiednią pozycję. Bo on lubi być kimś, musi czuć się ważny. Na mnie też patrzy z wyższością, z ledwie uchwytnym błyskiem zimnej ironii w oczach. Kiedy niechcący przypisuję mu pracę fizyczną w tartaku, naprawdę się wkurza: – Tak nisko mnie pani ceni! Zawsze pracowałem przy biurku, na stanowiskach – podkreśla. Zapomina tylko dodać , że większość tych stanowisk znajdowała się w kolejnych zakładach karnych, gdyż w więzieniach przebywa od ponad 20 lat. Pierwsze morderstwo popełnił w 1980 r. w Lublinie. Zabił wówczas kobietę. Bił ją butelką od szampana po całym ciele, kopał, dusił. Zabrał jej pieniądze, trzy złote pierścionki i obrączkę. Za ten czyn dostał 25 lat. W 1992 r. na przepustce z zakładu wraz z kolegą popełnił drugą zbrodnię. Ich ofiarą padło małżeństwo. Mężczyzna, lekarz radiolog, pracował na pół etatu w zakładzie karnym w Barczewie, tam poznał Grzegorza zatrudnionego do pomocy przy rentgenie. Dał się uwieść czarującej naturze więźnia, zapraszał do swojego domu. Kiedy ten pojawił się u niego z kolegą, też pewnie się nie zdziwił… Zwłoki zabitych gospodarzy znaleziono w łazience.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2003, 41/2003

Kategorie: Kraj
Tagi: Helena Leman