Nie ma nic wstydliwego w tym, że gram i w komediach, i w kinie akcji, i w “Dniu świra”
Rozmowa z Markiem Kondratem, zdobywcą nagrody za najlepszą rolę męską na 27. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
– Powiedział pan, że po zagraniu roli Adasia Miauczyńskiego w filmie Marka Koterskiego “Dzień świra” reżyserzy niechętnie będą składali panu propozycje kolejnych ról. Chodzi o zbyt wysoko podniesioną poprzeczkę?
– Chyba przesadziłem, bo nie narzekam na brak propozycji. Nie chodzi jednak o reżyserów. Ta rola przede wszystkim przede mną stawia dość dziwną poprzeczkę. Traktuję “Dzień świra” wyjątkowo. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się tak osobiście i intymnie wypowiadać się za pomocą roli. Pomimo wszystkich cudzysłowów, uogólnień i jednak obcego ciała w ogromnej części mój bohater składa się z moich problemów. Na tym polega geniusz tego filmu.
– Wszyscy jesteśmy dziś trochę neurotykami?
– Marek Koterski pokazał maleńką kropelkę – jeden dzień z życia bardzo zwykłego człowieka. Nie ma w nim heroizmu. Nie ma w nim nawet nic pozytywnego. Reżyser przy pomocy tego bohatera nie mówi, jak należy żyć, co robić. Nie poucza, nie wskazuje dróg. To bohater bardzo mało atrakcyjny. A jednak w tej małej kropelce odbiło się życie ogromnej liczby ludzi. Znam ich reakcje, bardzo często mnie zaczepiają, opowiadając swoje wrażenia. Spektrum tej widowni jest nieprawdopodobne – od kilkunastoletnich osób do bardzo dojrzałych. Wszyscy wiedzą, że jest to człowiek z tej ziemi i z tego czasu, to jesteśmy my. Pogrążeni w smutku, w trudności obcowania z innym ludźmi. Kładziemy się zmęczeni, budzimy się zmęczeni. I jesteśmy źli, agresywni. Mało w nas uśmiechu, tolerancji. Bez przerwy z czymś się nie zgadzamy, kogoś pouczamy, wtrącamy się w cudze życie. Można to zaobserwować wszędzie. Strasznie dużo w nas tego jadu. Ale tacy właśnie jesteśmy. I nagle Polak – który chętnie i kąśliwie dotyka innych nacji, ale sam nie lubi być krytykowany i nie umie śmiać się z siebie – w “Dniu świra” odnalazł własne cechy i im przytaknął. Przyznał się, że jest Adasiem Miauczyńskim. Coś się zaczęło dziać, może to katharsis? Nie chciałbym przypisywać temu zbyt wielkich znaczeń, ale biorę je pod uwagę i bardzo sobie cenię. Sam dzięki tej roli wyrzuciłem z siebie kilka rzeczy, którymi się kłopotałem. Ten film przyszedł do mnie w bardzo ważnym momencie.
– Czy po “Dniu świra” byłby pan w stanie wrócić do kina akcji?
– Nie, ale dlatego, że mam to już za sobą. Taki powrót byłby nawet śmieszny. Staram się jednak nie demonizować takich rzeczy. Aktorstwo to mój zawód. I zawsze podkreślam, że nie ma nic wstydliwego w tym, że gram i w komediach, i w kinie akcji, i w “Dniu świra”. Różnymi rolami aktorzy starają się udowodnić swoje możliwości, ale takie jak Adaś Miauczyński w “Dniu świra” bardzo się ceni, bo są po prostu wymagające. To jedyny film, z którego nie przebierałem się w zwykłe szaty tak łatwo. Nie można zejść z planu takiego filmu i wrócić do życia domowego.
– Jaka scena była dla pana najtrudniejsza?
– Wszystkie. Ten film to bardzo osobiste wyznanie. Opis stanu ducha. Monotonne czynności, które powtarzają się każdego dnia o tych samych porach, stają się nawykiem, ale dają także możliwość przeżycia. Chodzi o coś stałego, co jest z jednej strony ucieczką, a z drugiej – po prostu szansą na to, by przeżyć kolejne pięć minut, o których mówił Marek Koterski, cytując Sławomira Mrożka [“Najtrudniej jest przeżyć następne pięć minut. Życie to jest następne pięć minut. Najczęściej trzeba coś przełożyć z miejsca na miejsce, a potem na to samo miejsce. Wstać, usiąść, pójść, zareagować. A jednak nie ma innego życia jak tylko następne pięć minut. Reszta to wyobraźnia” – przyp. red.]. W tym filmie są wyznania, które sobie czynię, kiedy jestem sam, jadąc na przykład samochodem. Wtedy nie jestem wolny od tych wszystkich bluźnierstw. Wiem, że sporo ludzi zżyma się na język w tym filmie. Ale należy odróżnić wulgarne słowo, które jest przecinkiem w mowie potocznej, wypowiadane spokojnie i cynicznie, od tego, za którym kryje się koszt takiego wyznania. W “Dniu świra” te słowa padają jako wyraz straszliwego bólu. W takich momentach nie ma innych, lepszych. Przyznaję się zresztą, że używam takich słów, kiedy jestem samotny i kiedy po prostu rozmawiam sam ze sobą.
– Marek Koterski wywołał także w “Dniu świra” pojęcie polskiej inteligencji. W końcu Adaś Miauczyński to sfrustrowany nauczyciel polonista, któremu zbyt mało płacą za coś takiego jak opowiadanie o “Sonetach krymskich” mało zainteresowanej tym młodzieży. Ale to pojęcie brzmi dziś jakoś… archaicznie, zgrzytliwie. A jeszcze całkiem niedawno, przed tzw. transformacją, aktorzy sami mówili o misji inteligencji i aktorów wobec narodu. Co się z tą misją stało?
– Ta misyjność świadczy o nienaturalności minionej epoki. Jestem jednak za tym, żeby każdy znał swoje miejsce. A miejsce aktora jest na scenie, na planie filmowym, bez poczucia misji.
– To miejsce bardzo ostro określił Kazimierz Dejmek i wszyscy pamiętają jego słynne powiedzenie: “D… jest od srania, a aktor jest od grania”. Chyba nie o takie miejsce chodzi?
– No oczywiście, że nie aż tak. Kazimierz Dejmek miał szczególny sposób wypowiadania się. Uważam po prostu, że lepiej grać, niż zastanawiać się, co to znaczy i co komu daje. Wystarczy poważnie traktować widza i poważnie wykonywać swoją pracę.
– Sam wywołał pan wilka z lasu. Na tegorocznym festiwalu niemal wszyscy zgodnie podkreślali, że w polskim kinie widza nie traktuje się poważnie, proponując mu banał, łatwiznę i rechot.
– Ale to jest strasznie skomplikowane. Proszę zwrócić uwagę na to, że ogromna część filmowców zdaje się nie robić filmów na swoim poziomie. A to pierwszy wymóg. Staramy się szukać dookoła siebie ludzi, którzy myślą i czują podobnie. W twórczości to konieczne. Nie możemy myśleć inaczej o widzu, jak co najmniej o tak samo inteligentnym jak my. W przeciwnym razie wychodzi fałsz. To po pierwsze. A po drugie, my, Polacy, mamy fatalną skłonność do opowiadania w sztuce, zwłaszcza filmowej, pewnych idei. Nawet podsumowania i recenzje prawie zawsze zmierzają w kierunku jakichś idei i zawsze odwołują się do jakiegoś kina, które coś rzekomo znaczyło. Polska kinematografia brzmi w tym wszystkim również jak monstrualna idea. Nie chcę wierzyć w to, że ludzie w innych zakątkach świata mają takie problemy. Tam konstruuje się postacie. W “Dniu świra” została zbudowana rola, człowiek, który opowiedział o swoim życiu, i dopiero z tego zrobił się film. Można wywodzić z filmu pewne idee, znaczenia, odniesienia itd. Ale nie można kręcić idei. A my bez przerwy ich szukamy, bo przecież jesteśmy misyjni, jesteśmy nieustannie Wallenrodami. To postromantyczna spuścizna, która wisi nam u szyi straszliwym ciężarem. Trudno jej się wyzbyć.
– I nie umiemy opowiadać o współczesności. Z 21 filmów prezentowanych w konkursie głównym na tegorocznym festiwalu dwa na pewno są ważne. To “Dzień świra” i “Edi” debiutanta Piotra Trzaskalskiego. Pewnie dałoby się wymienić jeszcze kilka tytułów. Czy to jednak nie jest zbyt mało?
– Nie wydaje mi się. Trzeba wyważyć proporcje. Z innych kinematografii nie dociera do nas wiele więcej. Taki jest potencjał, i tyle. Nie trzeba z tego robić dramatu. Co roku mamy przecież do czynienia z tytułem, który jest filmem europejskim albo nawet światowym. Gorzej jest z techniką. Dotyczy to zwłaszcza filmów niskobudżetowych, które są tak amatorskie, że trudno je po prostu pokazywać; tego nie da się ani sprzedać, ani pojechać z tym na żaden festiwal. Nie można ich nawet ujawnić i gdyński festiwal to jedyne miejsce, gdzie możemy je oglądać. Cała ta dyskusja jest jednak jałowa. Także wtedy, kiedy zaczynamy się ubiegać o metryki, przeciwstawiając kino “młodych” i kino “starych”. Rzecz naprawdę polega na talencie, a nie na wieku. I jestem głęboko przekonany, że każdy dobry projekt znajdzie pieniądze. Może mówię rzeczy obrazoburcze, ale jestem też pewien, że taka pustynna sytuacja finansowa przynosi także dużo dobrego. Plewy siłą rzeczy odpadają. Z tego musi wyrosnąć zdrowa roślina. Takie oczyszczające sytuacje są dobre.
– Czy po “Dniu świra” i jako człowiek, i jako aktor czuje się pan szczęśliwszy?
– To nie jest dobre słowo. Ten film jest jak spowiedź. Jak odnalezienie szczerych słów, kiedy chcemy porozumieć się dzieckiem i nie używamy sloganów wychowawczych. To daje poczucie radości, że oto znaleźliśmy nitkę, dzięki której można się porozumieć. Ale zbyt dużo bólu w tym wszystkim, by mówić o szczęściu. Natomiast na pewno jest to terapia pozytywna.
– Czy aktorowi trudno się nauczyć rozstawać ze swoimi rolami, wyrzucać z siebie jedne postacie, przyjmować kolejne? Mam wrażenie, że wciąż wracamy do tematu kosztów zawodu aktora. Popularność bywa męcząca, a aktorstwo często odbija się na życiu prywatnym.
– Konieczna jest równowaga. Z niektórymi postaciami nie da się pożegnać. Poza tym sporo z nich wywołuje dobre wspomnienia. To na ogół wspomnienia minionego czasu, młodości, spotkań z ludźmi, miejscami. Film od tej strony jest bardzo baśniowy i pełen dobrych przeżyć. Z tymi złymi każdy radzi sobie na swój własny sposób i nie ma na to żadnej recepty. Nie można też obrażać się na popularność, bo w sumie o nią zabiegamy. Przynosi nam pewien spokój. Oczywiście, że bywa też męcząca, ale nie da się wykonywać tego zawodu, nie licząc kosztów, które mu towarzyszą. Każdy płaci własną cenę.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy