Film w Polsce ma być teraz jednorodny. Nie wolno grać półtonami. Takiego kina nie robię
Rozmowa z Andrzejem Żuławskim
- Lubi pan prowokować. Filmami szokuje pan nawet tę odporną publiczność od debiutanckiej „Trzeciej części nocy” po „Szamankę”. Reżyserowaniem oper – choćby „Strasznego dworu” postawił pan na równe nogi obrońców sztuki i czci polskiego ojca opery narodowej, a po „Borysie Godunowie” wielki Rostropowicz pozwał pana przed francuski sąd za „targanie rosyjskich świętości i niszczenie rosyjskiej duszy”. A teraz w najnowszym swoim obrazie „Wierność” – znowu jest pan szczery aż do bólu. Czy z wiekiem nie powinno przychodzić uspokojenie?
– A dlaczego? Uważa pani, że siwe włosy powinny mnie wyciszać! Myślę, że na początku drogi nie bardzo się wie, co mówić. A w miarę starzenia się człowiekowi coraz bardziej zależy, by być sobą. Potrzeba jedynie trochę odwagi i poczucia, że ma się coś do powiedzenia. Nawiasem mówiąc, Rostropowicz przegrał sprawę przed francuskim sądem, bo nie umiał określić, co to jest „rosyjska dusza” i dlaczego właśnie on ma być „jednym sprawiedliwym”. To zabawne, ale ten artysta, gdy przyjeżdża do Polski, fetowany jest z najwyższą czcią, składane są mu hołdy, tak jakby nikt nie wiedział, że właśnie o Polakach Rostropowicz mówi na świecie „polaczyszki”, nie ukrywając – delikatnie mówiąc – własnego dystansu do nas. A na „Straszny dwór” w Warszawie bez przymusu chodziła młoda widownia. I to był sukces Stanisława Moniuszki, na który z pewnością zasłużył.
- XVII-wiecznią prozę – powieść Marii de la Fayett „Księżna de Cleves”, która stała się podstawą pańskiego scenariusza do filmu „Wierność”, przeniósł pan w realia współczesne, w których ludźmi rządzi obraz, podglądanie. Dwójka bohaterów – paparazzo i wrażliwa dziewczyna – fotoreporter, w której ów „podglądacz świata” jest zakochany, szukają prawdy i miłości. Robienie zdjęć przez tę parę stało się w pana filmie trikiem formalnym.
– Przez lata fotografowałem, zarabiałem również w ten sposób na swoją naukę w Paryżu. Na zdjęciu, czy na kilku klatkach filmowych można powiedzieć dziesięć razy więcej niż na kilku stronach powieści. Piszę od lat, szczególnie intensywnie wówczas, gdy nie robię filmów. I wtedy jest to dla mnie najważniejsze zajęcie. Wiem, jak trudno słowom nadać właściwy sens. Zdjęcie, kadr filmowy może wyrazić więcej i dosadniej.
- Mówi się, że „Wierność” to najbardziej osobisty film Żuławskiego. Historia wierności, miłości, szamotania się, zdrady, fascynacji, przemocy i nienawiści.
– Kiedyś powiedziałem, że wierność nie istnieje, bo człowiekowi, który czuje się zdradzany, bardzo trudno uwierzyć w wierność. Wiem coś o tym, mam w tej materii własne doświadczenia, ale potrzebuję wierności, podobnie jak oddania i miłości. I chyba nie jestem w tym odosobniony.
Nigdy nie byłem spokojny. Dręczyłem także siebie. I żadne eksperymenty, które przeprowadzałem, niczego tak naprawdę we mnie nie zmieniły. A w filmie „Wierność” opowiadam historię trójki bohaterów, których życie zetknęło ze sobą. Żadnych uogólnień. Jest to opowieść o ich miłości, cierpieniach, upokorzeniach, uniesieniach.
- Film „Wierność” pokazywany był w maju w Cannes poza konkursem. Prasa francuska bardzo dobrze oceniła kreacje aktorskie Sophie Marceau, Pascala Greggory i Guillaume Canet. A w Polsce nie ma pan szczęścia do krytyki?
– Film został sprzedany w świat, recenzje są bardzo piękne, choć to oczywiście jeszcze o niczym nie przesądza. A w Polsce „szumią wierzby” nad’ ugorem. Ci, którzy piszą o moich filmach, uważają często, że jest mi za dobrze w życiu: robię filmy za granicą, mówię co chcę, bo pysk mam niewyparzony, piękna kobieta przy mnie i jakieś pieniądze też – to trzeba mi przyłożyć. To jest jakiś odruch warunkowy, który dobrze rozpoznaję… Czytam, oczywiście, z uwagą to, co się pisze i widzę ogromne pogubienie i niezrozumienie kontekstu Europy Zachodniej, w której ten film jest w pełni osadzony: od groteski do ironii, od surrealizmu do realizmu. I mówię to nie dlatego, że część opinii o „Wierności” jest mi nieprzychylna. Film w Polsce ma być teraz jednorodny. Nie wolno grać półtonami. Ma być wszystko jasne, najlepiej kawa na ławę. Ja takiego kina nie robię. Cała więc sofistyka w tym filmie przechodzi mimo uszu, bo uczepiono się dosyć prymitywnej maksymy: „patrzcie, co on znowu wyprawia!”. Takie pojmowanie kultury zabija kino. Rozumiem, że mój film może się nie podobać i przyjmuję to z pokorą. Ale nie przyjmuję artykułowanej w Polsce argumentacji, bo jest, delikatnie mówiąc… osobliwa. Świadczy o tym, że rozwijamy się w sposób karłowaty, pokrętny i nie przynależymy do żadnej przestrzeni kulturowej – ani zachodniej, ani wschodniej.
- Czy pan czasem nie przesadza?
– Może trochę, ale żyję na tyle długo, że nie muszę już zakłamywać samego siebie, a równocześnie nikt mi jeszcze nie odebrał umiejętności wnikliwego obserwowania. Nie wymagam głaskania po głowie, ale w sposób naturalny bronię się przed „obowiązującym koniunkturalizmem”. Na skomplikowane pytania zazwyczaj są proste odpowiedzi, jeśli ich nie ma – to jest zakłamanie. Zastanawia mnie, dlaczego w kraju tak wątłym w prawdziwą myśl polityczną szuka się „drugiego dna” właśnie u reżysera filmowego. To pachnie manipulacją. Stępiała widocznie wrażliwość odbioru spraw najistotniejszych. Mimo pustych deklaracji, które słyszę dookoła, przestał się liczyć człowiek, jego szaleństwo i ból.
- Wieść niesie, że jest pan egocentrykiem, który świat przetwarza przez siebie i dla siebie. I to jest pana sposób na życie?
– A zna pani inny, lepszy?
- Znam takie słowo jak altruizm.
– Mam duże wątpliwości co do tego słowa. Bo myślę, że jeśli robimy porządek na własnym podwórku i staje się ono rzeczywiście czyste, to wykonaliśmy maksimum roboty, na jaką nas stać na tej ziemi. Natomiast mówienie za innych, podszywanie się pod uczucia innych… Ile w tym prawdy? Nie wymagam, żeby ktokolwiek myślał i czuł tak samo jak ja.
- Nie używa pan formy „my”, czy tak silna jest potrzeba eksponowania własnego ja?
– Bo ja niczego innego nie mam i nikt z nas prawdopodobnie nie ma, tylko czasami udajemy, że „coś” tam mamy. Od urodzin we Lwowie po dzień dzisiejszy mam siebie i tego jestem pewien. Nikt i nic mi nie pomogło, prócz tzw. kultury, czyli tego, co „wyradzamy” z siebie na przestrzeni wieków i co staje się prawie bezosobowe. To jest nasze wspólne dzieło. Ale ani w muzyce, ani w literaturze nikt nie mówił „my”. Beethoven, Mozart mówili „ja”, tak samo jak Dostojewski, Tołstoj czy Gombrowicz. To gombrowiczowskie „ja, ja, ja” było wypowiadane z zajadłością. Ten punkt widzenia dużo bardziej mi się podoba niż to z góry obowiązujące „my”.
- Kocha pan muzykę. „Straszny dwór”, „Borys Godunow”, „Błękitna nuta” – film o Chopinie to już za panem. Teraz Jerzy Antczak robi na nowo opowieść o narodowym kompozytorze. W filmie „Wierność” jest wspaniała muzyka Andrzeja Korzyńskiego.
– Korzyński jest moim przyjacielem od 50 lat. Siedzieliśmy w jednej ławce szkolnej. On mi bardzo imponował, bo chodził do szkoły muzycznej i miał jakby dwa życia. Jemu zawdzięczam wejście w muzykę, w jego domu siadałem przy fortepianie. Ta przyjaźń scaliła się mocno, gdy robiłem pierwszy film dla TVP, bo musiałem udowodnić, że coś w ogóle umiem w tej dziedzinie. Od tego czasu Andrzej stał się „moim” kompozytorem, wspólnie zrobiliśmy dziewięć filmów. Jego talent jest przyległy do tego, czego potrzebuje kino.
- A pan ma ucho.
– Mam nadzieję, że jeszcze nie ogłuchłem.
- Dzisiejszy dzień, teraźniejszość ma dla pana ogromne znaczenie.
– Bo ja jestem rzeczywistością i to wszystko, co nas otacza, jest rzeczywistością. Zegar jest w nas – od młodości po starość. Nie można temu umknąć? Trzeba żyć jak najpełniej dzisiejszością, korzystając, oczywiście, ze strumieni przeszłości. Rzeczywistość polska jest teraz dość nieszczęsna i ogromnie pogubiona.
- Co pana drażni w tym pogubieniu? Idee, czy ludzie?
– Ludzie nie. Przynależę do tego narodu i widzę swoje wady i zalety. Kocham naród, ale nie kocham wszechobecnej teraz w Polsce polityki. Uderza mnie w tej pogoni za zaszczytami i pieniędzmi polska oschłość, polska niegrzeczność, brak uśmiechu, sankcjonowane publicznie chamstwo, np. demonstrowane przez polityków i upowszechniane przez media. Uderza mnie to, co zostało z sowieckości – ta koniecznie wymagana masowość i zgodność w imię „wiary w przywódcę”. To, co słyszę w tej chwili, to nie są dyskusje polityczne na argumenty, a demonstracja siły. Polska staja się krajem bez wdzięku, bo wdzięk zdominowała zajadłość, zaciekłość, zapiekłość, prymitywizm obyczajów.
- Niedawno powiedział pan, że w tej chwili w Polsce fałszywie przedstawiana jest przeszłość, a społeczeństwo jest źle tej przeszłości uczone.
– A nie jest? Przecież ja nie znam np. współczesnych polskich filmów, które mówiłyby prawdę o naszej historycznej przeszłości, próbowały coś obiektywnie wyjaśnić, opowiedzieć o ludzkich dramatach nawet z tej najnowszej historii… Wszystko skończyło się na „Człowiekach z…”. To są zmitologizowane już opowieści.
- W polskim kinie rozpanoszyły się „Psy” albo adaptacje klasyki, a współczesność poszła w odstawkę.
– Myślę, że jedną z naczelnych naszych wad jest uciekanie przed samym sobą i hipokryzja. Nie patrzymy w lustro, a patrzymy w „Ogniem i mieczem”, „Pana Tadeusza”, albo w Europę, która da nam jakieś straszne pieniądze i wszystko się zmieni. Przecież to fanaberie, sarmacka fantazja.
- „Pan Tadeusz” się panu nie podobał?
– Szanuję ogromnie Andrzeja Wajdę i wiele mu zawdzięczam jako reżyser, ale „Pan Tadeusz” to, według mnie, słaby film. Jeśli obejrzało go w Polsce 6 mln widzów, to jest to fenomen socjologiczny i rozgrywa się on na płaszczyźnie nacjonalistycznej, a nie filmowego dzieła artystycznego.
- W pana filmach kochający się ludzie oddają sobie duszę, ale nie cierpią w imię racji wyższych, przynależności do jakiejś grupy społecznej, klasy, partii…
– Staram się robić filmy o ludziach, którzy w sytuacjach najbardziej skomplikowanych i trudnych, często niezrozumiałych dla nich, starają się o „własną duszę”, walczą o nią. To tak, jak u Aleksego Tołstoja w czteroksięgu „Chodzenie po mękach”. Chodzimy właśnie po tych mękach, bo na końcu jest światło. Jeśli do niego dojdziemy, to warto było łazić po tych mękach. W tej chwili widzę polskie chodzenie „po mękach” i nie widzę światła na końcu.
- W „Wierności” też jest „chodzenie po mękach”.
– Oczywiście, w mikroskali. Nie znam człowieka, który by tej drogi nie przechodził – chcący czy niechcący.
Dziennikarka „Głosu Wybrzeża”
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy