Mówienie: „Ja się nie czuję dyskryminowana” to syndrom kobiet zamożnych, uprzywilejowanych, z dużych miast Rozmowa z Agnieszką Graff – Pani książka „Świat bez kobiet. Płeć w polskim życiu publicznym” zyskała ogromny rozgłos, co znaczy, że trafiła w społeczne zapotrzebowanie. Proszę powiedzieć, jak została pani feministką? – Po maturze, jako bardzo grzeczna dziewczynka, pojechałam do Stanów Zjednoczonych na stypendium. Studiowałam literaturę w Amherst College, prywatnej uczelni z tradycjami, na Wschodnim Wybrzeżu. Tak się złożyło, że wszystkie sensowne osoby, które tam poznałam, miały zainteresowania feministyczne. Wsiąkałam w ten temat przez lektury, zajęcia i długie nocne rozmowy. Stopniowo okazywało się, że moje zainteresowania literackie, ale także pozaliterackie, idą w kierunku polityki – nie tej partyjno-rządowej, ale tej rozumianej jako sfera żywej debaty publicznej. W 1989 r. pojechałam do Waszyngtonu na wielki marsz, w którym wzięło udział około miliona osób popierających zagrożone wówczas prawo kobiet do aborcji. To był wielki zryw kobiet i mężczyzn, który mi uświadomił, jak wielkim ruchem społecznym jest feminizm. Dotarło do mnie, że to ważna sprawa, może ważniejsza niż powieści Virginii Woolf, chociaż ta pisarka była dla mnie pierwszym impulsem. Zaczęłam od literatury – od „Własnego Pokoju” Woolf – a skończyłam na „barykadach”. – Czy przed wyjazdem do Stanów słyszała pani o feminizmie? – Tak jak wiele osób miałam w głowie stereotypy: o wariatce z nożem w zębach, o płonących stanikach itd. Nie miałam pojęcia o historii ruchu kobiecego – nikt tego w szkole nie uczy. Poza tym, jak już mówiłam, byłam grzeczną dziewczynką. I to w stylu bogoojczyźnianym: działałam w grupie KIK-owskiej (Klub Inteligencji Katolickiej), w podziemnym kółku samokształceniowym. Kochałam się na zabój w rewolucjoniście, nawet do jakiegoś opozycyjnego pisemka udzieliłam wywiadu pod tytułem „Dziewczyna opozycjonisty”. Dziś mnie ten etap mojej świadomości niezmiernie śmieszy i może trochę wzrusza. Patriotyzm mi nie przeszedł, ale miałam wtedy naiwnie romansowy obraz świata: on zbawia świat, a drepczę za nim z kanapkami albo zupą do podgrzania. Takie skrzyżowanie Matki Polki z Emilią Plater: niby wojownicza, a tak naprawdę bardzo konserwatywna wizja kobiecości. Wspierająca, podziwiająca, gotowa do poświęceń. W Stanach mój kontakt z feminizmem zaczął się od intensywnego wchodzenia w obcą kulturę. A potem zaczęłam przewartościowywać własne doświadczenia. Zobaczyłam dziwaczność i dziecinność tych moich młodzieńczych wizji. Zobaczyłam polski konserwatyzm jako coś wielce egzotycznego. – A po powrocie do Polski postanowiła pani zorganizować ruch feministyczny? – Kiedy wróciłam, w 1993 roku, feminizm w Polsce już był. To jeszcze nie był ruch, ale na pewno środowisko. Było kilka książek, pierwszy numer „Pełnym Głosem” – pismo, które teraz zastąpiła „Zadra”. Powoli poznawałam te kobiety. Ale na początku czułam się z moimi poglądami trochę obco. Przywiozłam do domu wielki zwój kserówek z zajęć feministycznych… – … to na uczelni były zajęcia z feminizmu? – Tak, na literaturoznawstwie i na kulturoznawstwie. Dałam te odbitki do przeczytania mamie. Najpierw odniosła się do tego bardzo podejrzliwie, a potem sama została feministką – jedną z pierwszych w środowisku akademickim. Potem „zarażałam” inne osoby, m.in. znaną dziś feministkę Kasię Bratkowską (założycielkę zespołu Duldung), moją dawną przyjaciółkę z KIK-u. Gdzieś pod koniec lat 90. ze środowiska zaczął wyrastać ruch. Na ostatniej manifie 8 Marca z przyjemnością stwierdziłam, że większości osób po prostu nie znam. Było nas parę tysięcy. W ciągu ostatnich paru lat nastąpił też istny wysyp polskich książek feministycznych: „Damy, rycerze, feministki” Sławomiry Walczewskiej, „Kopciuszek, Frankenstein i inne” Kazimiery Szczuki, „Postać z cieniem” Bożeny Umińskiej, „Karoca z Dyni” Kingi Dunin i wiele innych. To już nie jest feminizm importowany, przywożony w plecaku. Mamy własny – i on pączkuje. Wciąż ktoś mnie zaprasza na „gendery” – a to we Wrocławiu, a to w Poznaniu. Ja nawet nie wiedziałam, że tam się coś takiego dzieje. – Co to takiego „gendery”? Krążą o tych zajęciach rozmaite plotki. – Gender Studies, potocznie zwane „Dżenderami” to studia nad społeczną tożsamością płci; „gender” znaczy po angielsku rodzaj gramatyczny. Chodzi o to, jak płeć się kształtuje w kulturze. Na Uniwersytecie Warszawskim jest studium podyplomowe, a w innych miastach – różne mniej lub bardziej sformalizowane cykle spotkań. To są zajęcia interdyscyplinarne. Naukowcy zajmujący się
Tagi:
Ewa Likowska









