Zadara: historie wesołe, a ogromnie przez to smutne

Zadara: historie wesołe, a ogromnie przez to smutne

Część recenzentów po jego spektaklach rwie włosy z głowy, inni zacierają ręce. Jedni głoszą ostateczny upadek gustu i sensu, drudzy przebudzenie teatru Wznowione po przerwie Warszawskie Spotkania Teatralne poprzedził przegląd spektakli Michała Zadary, Zadara.pl. W ten sposób jeden z tych młodych reżyserów, którzy budzą największe kontrowersje, został przedstawiony stolicy. Wprawdzie wcześniej zobaczyliśmy jego „Chłopców z Placu Broni” w Teatrze Małym, ale dopiero ten przegląd ukazał odmienność drogi, którą obrał, poszukując swojego sposobu na opowiadanie o świecie. Dopiero teraz zirytował i zaciekawił. Nietypowe są nie tylko środki, które Zadara stosuje, i jego podejście do klasyki, ale i ścieżka dojścia do polskiego teatru. Być może to jej właśnie zawdzięcza reżyser wyostrzone spojrzenie i brak szacunku dla uświęconej tradycji. Zanim bowiem ukończył studia reżyserskie w Polsce, przez wiele lat mieszkał i kształcił się w Austrii i Stanach Zjednoczonych, tam zdobywając podstawy uprawiania zawodu reżysera. To sprawiło, że nie podążał utartymi śladami rozmaitych awangard polskich, ale odkrył je naraz i w innym, europejskim i amerykańskim, otoczeniu. Stąd jego naturalny stosunek do tradycji dalszej i bliższej, czy to „Ksiądz Marek”, czy „Wesele”, czy „Kartoteka” – każdy z tych dramatów jest po prostu tekstem właśnie. Szacunek czy pokora wobec poprzedników nie polegają na celebrowaniu albo podróbkach, ale własnych odczytaniach. I zaskakujących, i ryzykownych. Między ofiarą a zbrodnią „Księdza Marka” według Juliusza Słowackiego przełożył Zadara na dramat powstańców polskich z biało-czerwonymi opaskami (powstania warszawskiego?), przeciwstawionych niebieskim hełmom (Moskale przebrani za wojska sprzymierzone UN). Te przebrania (wraz z unowocześnionym uzbrojeniem) kierują inscenizację na tory historii na wyciągnięcie ręki, a zmitologizowana, mistycyzująca wizja obrony Baru staje się uniwersalnym kluczem do polskiej duchowości, grzęznącej w sprzecznościach, między świętością a zaprzaństwem, między poświęceniem a burdą, między ofiarnością a rozbojem. Pozostawiając na boku towianizm i motywy konfederatów, reżyser żegluje w stronę znaczeń uniwersalnych, szukając kontekstu współczesnych postaw i sporów. Nowego znaczenia i siły nabiera wątek Judyty i Rabina – staje się tu koronnym dowodem polskiego antysemityzmu i prowincjonalnej pańskości. Zadara stawia przede wszystkim pytanie o polski charakter narodowy, odnajdując w rozgorączkowanej poetyckiej frazie Słowackiego nieprzebrzmiały stop odwiecznych polskich dylematów. Odrzuca mglisto-patriotyczną wersję legendy Baru, ale nie odrzuca siły przeżyć i uniesień, niekiedy niebezpiecznych, a niekiedy oczyszczających. Nie szczędzi bolesnych obrazów – wymowna scena obdzierania jeszcze ciepłego trupa starościca, rozboje, gwałtowność, szaleństwo. Ale też z fascynacją pozwala wsłuchać się w opowieści o cudownym wpływie księdza Marka. Oto świat między ideologicznym zaczadzeniem a zjednoczeniem w imię wspólnej sprawy. Gdzie kończy się patriotyzm, a zaczyna nacjonalistyczna paplanina, za którą czai się zbrodnia? Oto trudne pytania tego gorącego spektaklu. Nie brakuje ich także w Zadarowej wersji „Wesela”. „Wesele” od strony łazienki To jest „Wesele”, które polonistę może przyprawić o ciężkie przeżycia: rozegrane w osiem osób, niemiłosiernie pokrojone, bez Chochoła i właściwie bez wesela. Zamiast do chaty rozśpiewanej Zadara zaprasza widzów do „wypasionej” łazienki w jakiejś nowoczesnej willi z monitoringiem wewnętrznym, który niczym oko Wielkiego Brata na wielkich telebimach wkrada się w intymność ubikacji, a z drugiej strony podgląda salę, gdzie odbywają się tany. Weryzm sytuacji jest jednak (na szczęście) pozorny, aktorzy tylko sugerują czynności fizjologiczne, tylko udają, że ćpają lub wydalają, podgląd zatem nie tyle rozczarowuje, co mija się z celem. Króluje zatem raczej hiperrealizm niż naturalizm: więcej tutaj rozdymania życia niż jego naśladowania. Jaki jest bilans zysków i strat tak poczynionych zabiegów na tekście Wyspiańskiego? Tracimy bezpowrotnie koloryt młodopolski, konfrontację miejsko-wiejską, zderzenie z wielką historią, marzenia o wolnej i niepodległej. Zyskujemy współczesny ekstrakt rojeń yuppies, obraz ich zagubienia i wykorzenienia. Gryząca ironia „Wesela”, będącego lustrem polskiej niemożności, niechciejstwa i wyjałowienia, przybiera na sile, porażając fetorem rozkładu. Czy jest to jeszcze „Wesele”, czy raczej wyciąg, wypis zdekonstruowany? Raczej to drugie, choć bez wątpienia czerpiące energię z Wyspiańskiego. Mniej symboliczne, bardziej neurotyczne. Mniej opisowe, bardziej kpiarskie. Młodzi weselnicy, znarkotyzowani, rozerotyzowani na wszelkie sposoby i zapijaczeni, to zagonieni uczestnicy wyścigu szczurów, odreagowujący w ten sposób swoją codzienność. W zatraceniu się, zrzuceniu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 16/2008, 2008

Kategorie: Kultura