Jak zagrać szklankę z gorącą wodą

Jak zagrać szklankę z gorącą wodą

W samym środku lasu grupa młodych, nawiedzonych ludzi próbuje robić teatr na podstawie Witkacego, Stanisławskiego, Czechowa i inne dziwne rzeczy

Agnieszka Grochowska – aktorka teatralna i filmowa, ostatnio zagrała w serialu „W głębi lasu”

„W głębi lasu” podbija Netfliksa, można powiedzieć, że staje się polskim towarem eksportowym. Wysokie miejsca w rankingach oglądalności na całym świecie, świetne recenzje, a więc magia adaptacji Harlana Cobena działa. Czy przed propozycją pracy na planie miałaś za sobą lekturę jego książek?
– Nie, ale był obecny w domu, bo moi rodzice go czytają. Trochę jest tak, że na pewnym etapie życia wkraczamy na ścieżkę konkretnych książek, literatury i już z niej nie schodzimy. Moja ścieżka tamtędy nie biegła, ale po latach podziwiam Harlana, przede wszystkim za to, że bez zbędnego sentymentalizmu i czułostkowości potrafił opisać relacje rodzące się między młodymi ludźmi. „W głębi lasu” rezonuje z czytelnikiem i widzem, bo przecież każdy kiedyś był młody. Bo przeżył pierwszą miłość i być może każdy z nas spędził któreś wakacje na obozie w lesie.

A ty na taki obóz kiedyś pojechałaś?
– Tak. Miałam 16 lat. Wtedy z ogniska aktorskiego prowadzonego przez Machulskich przy Teatrze Ochota trafiłam do Studenckiego Teatru Prób. Na wakacje pojechaliśmy razem do Podkowy Leśnej, gdzie dostaliśmy do użytku stary pałacyk. Wyobraź sobie, że w samym środku lasu grupa młodych, kompletnie nawiedzonych ludzi próbuje robić teatr na podstawie Witkacego, Stanisławskiego, Czechowa i jeszcze inne dziwne rzeczy. Oczywiście, że w kontekście „W głębi lasu” tę historię można traktować jako zabawną anegdotę, ale kiedy myślę o tym po latach, dochodzę do wniosku, że na dobrą sprawę wszystko, czym się dzisiaj zajmuję, wyniosłam w prostej linii właśnie z tamtego lasu. Że te wyjazdy, które wtedy odbierałam jako zabawę, uświadomiły mi, czego tak naprawdę w życiu pragnę.

O ile dobrze pamiętam, ta pasja zaczęła się już w dzieciństwie. Przeczytałem gdzieś, że od najmłodszych lat marzyłaś o aktorstwie.
– To zapewne kwestia tego, że pochodzę z domu, w którym byłam ogromnie kochana i akceptowana. W którym odebrałam poważną lekcję zaufania, akceptacji i odwagi, by sięgać po to, czego tak naprawdę chcę. Rodzice nigdy nie pchali mnie na siłę w kierunku, który byłby niezgodny z moimi potrzebami, oczekiwaniami, w którym bym siebie nie widziała. Mama całe życie trenowała akrobatykę i pływanie synchroniczne, ale nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek chciała ze mnie zrobić gimnastyczkę. Aktorstwo było więc wynikiem ich czujnych obserwacji. I niezwykle wnikliwego śledzenia moich zainteresowań.

Wyobrażam sobie, że byłaś dzieckiem, które się nie wstydzi, nie boi. I które lubi zwracać na siebie uwagę.
– Nie, zupełnie nie, dlatego uważam, że rodzice byli bardzo spostrzegawczy. Nigdy nie byłam dzieckiem, które recytuje wiersze przy wigilijnym stole. Nie czułam potrzeby popisywania się przed innymi, nie wyskakiwałam na środek salonu z hasłem: „A teraz Agniesia wam tutaj zaśpiewa!”. Było mi to dalekie, a jednak rodzice zdołali dostrzec we mnie skłonności artystyczne. Wtedy też zaczęli dbać o to, bym przez całe dzieciństwo miała kontakt ze sztuką. Mama czytała mi wiersze Szymborskiej, tata niemal w każdy weekend zabierał mnie do jakiegoś muzeum lub teatru. A jeszcze byli dziadkowie – dziadek znał na pamięć całego „Pana Tadeusza”, puszczał mi Kiepurę z adapteru.

Wyobrażam sobie, że jeśli od małego ktoś wciąga cię w ten świat, musi się to odcisnąć w twojej głowie.
– Oczywiście, ale nie bez wpływu pozostały też podróże, które moi rodzice po prostu kochali. Tak często, jak tylko na początku lat 90. dało się wyjeżdżać z Polski, ładowaliśmy rzeczy do bagażnika i jechaliśmy na Zachód. Każde wakacje spędzaliśmy gdzieś w podróży, w zapakowanym po brzegi samochodzie, pod namiotami na polach kempingowych. W ten sposób do 16. roku życia zobaczyłam absolutnie wszystko, co było do zobaczenia w zachodniej Europie: Berlin, Paryż, Barcelonę. Z całym dobrodziejstwem tych miast, a więc z ich architekturą, sztuką, również teatrem.

W międzyczasie trafiłaś pod skrzydła Machulskich.
– Mama przeczytała ogłoszenie o naborze i jako 13-latka wylądowałam w ognisku u Haliny i Jana Machulskich na Ochocie. Pamiętam, jak w przerwie między zajęciami chodziliśmy do kawiarni Azalia na ciastka i tam Jan Machulski opowiadał nam o tym, jak wyglądają egzaminy do szkoły teatralnej. O tym, że na takim egzaminie trzeba np. na poczekaniu zagrać szklankę z gotującą się wodą. To rozbudzało ciekawość, przyciągało, hipnotyzowało. Mając 13 lat, siedziałam z wybałuszonymi oczami, całą sobą chłonąc tę historię. I dosłownie paliłam się w środku na samą myśl o fantastycznym świecie, w którym takimi rzeczami można się zajmować zawodowo.

Ciekawi mnie, czy kiedykolwiek musiałaś zagrać tę szklankę.
– Nie, nigdy tego typu zadania od komisji nie dostałam, więc do tej pory nie wiem, czy to w ogóle jest prawda. Ale kiedy już udało mi się zdać do szkoły teatralnej w Warszawie, to faktycznie złapałam się na tym, że nagle trafiłam do jakiegoś dzikiego, oderwanego od normalnego świata klubu hobbystów i pasjonatów. Moi koledzy, z którymi zdawałam maturę, na studiach zdobywali konkretną wiedzę w danej dziedzinie, a ja uczyłam się wchodzić do pokoju z jakąś emocją, albo w obcą skórę. Ale czułam – tak samo jak na tych warsztatach w Podkowie Leśnej – że dla mnie poszukiwanie takiej niezwykłej, pozbawionej rutyny przygody jest sposobem na życie. I tak to się toczyło w szkole, kiedy nagle, na trzecim roku, grałam już na stałe w zespole Teatru Studio.

Twoja kariera potoczyła się dość szybko – etat w teatrze, jedna z głównych ról w filmie „Warszawa”, a już rok później udział w głośnych „Pręgach” na podstawie nagrodzonej Nike powieści Wojtka Kuczoka. No i pojawiłaś się też w kilku produkcjach niemieckich. Teraz regularnie grywasz poza krajem, ale czy wtedy nie kusiło cię, żeby wyjechać na Zachód i tam robić karierę?

– Faktycznie, te zagraniczne filmy od razu zaczęły pojawiać się na horyzoncie, ale czas w teatrze był jeszcze bardziej intensywny. W związku z tym robiliśmy trzy premiery w ciągu roku, ja wciąż odkrywałam tam nowe rzeczy dla siebie i czułam silną potrzebę bliskiego spotykania się z ludźmi na scenie. Zagraniczne epizody pojawiały się raczej pomiędzy, w międzyczasie – zagrałam jeden, drugi, trzeci film niemiecki, ale jakoś niespecjalnie mnie tam ciągnęło. Nigdy w życiu nie chciałam stąd wyjeżdżać, nie było to moim celem. Poza tym bardzo szybko zdałam sobie sprawę z tego, że przecież mogę się przemieszczać po świecie. Że w pewnym sensie mogę funkcjonować tu i tam jednocześnie. Robić kilka fajnych projektów naraz, równolegle, bez potrzeby wyprowadzania się stąd na stałe.

W ostatnich latach zagrałaś nawet w kilku międzynarodowych produkcjach z udziałem hollywoodzkich gwiazd. W „Systemie” z Tomem Hardym czy Garym Oldmanem. W „Moja gwiazda: Teen Spirit” z Elle Fanning i Rebeccą Hall. Masz na koncie również występy w filmach i serialach produkowanych w Norwegii, Szwajcarii, Szwecji. Naprawdę imponująca lista.

– A wiesz, co jest w tym wszystkim najlepsze? To, że trafiam na plan, gdzie nikogo nie znam i gdzie nikt nie zna mnie. I tak kilka lat temu zagrałam komediową rolę w norweskim „Upperdogu”, gdy w Polsce generalnie byłam obsadzana w samych dramatach psychologicznych. Nagle, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, mogłam wreszcie zagrać kogoś innego!

A nie masz przypadkiem poczucia, że polskie aktorki na Zachodzie mogą co najwyżej grywać Żydówki z czasów II wojny światowej, a z postaci współczesnych Polki pracujące na saksach?

– Masz rację, że tak jest, ale niespecjalnie mnie to uderza. W wielu produkcjach, których akcja rozgrywa się współcześnie, to znajduje akurat uzasadnienie w określonych procesach społeczno-gospodarczych. Jeśli faktycznie wielu rodaków wyjechało za chlebem na Zachód i okazuje się, że 30 tys. Polek zatrudnia się w Szwajcarii jako opiekunki osób starszych, to wiadomo, że takie role przypadają nam. Ta szuflada, taka konkretna specyfika postaci, może z czasem zacząć doskwierać, ale zdarzają się przecież wyjątki. Naprawdę przemiłą odmianą był dla mnie szwedzki serial „Sanktuarium zła”, gdzie mogłam zagrać lekarza psychiatrę. A w dodatku kobietę, która ukończyła Harvard.

Wspomniałaś, że w Polsce też przypadały ci konkretne role. Mnie się wydaje, że po „Wałęsie” i „Obcym niebie” byłaś kojarzona głównie z figurą matki.

– Nigdy nie miałam takiego poczucia. Zresztą w jakimś sensie to naturalne, że najlepiej oglądalne i najgłośniejsze filmy z moim udziałem rodziły określone skojarzenia. Trudno się dziwić i mieć pretensje, że kiedy dawno temu zagrałam w „Tylko mnie kochaj”, czyli chyba pierwszej komedii romantycznej, która w Polsce odniosła wielki sukces, automatycznie byłam z nią kojarzona. Niewątpliwie coś podobnego stało się później przy okazji „Wałęsy” i tak do mnie przylgnęła rola matki. Ale musiałabym być niezbyt rozsądna, żeby takimi rzeczami się przejmować. Już pomijając fakt, że spotkanie z Andrzejem Wajdą było dla mnie przełomowe, to przecież ta rola otworzyła przede mną wiele nowych furtek. Nagle znalazłam agenta w Anglii, dzięki któremu kilka lat później zagrałam w „Mojej gwieździe” z Elle Fanning. No, ale „Wałęsa” był też filmem bardzo dla mnie ważnym prywatnie.

To znaczy?

– Zawsze role, które do mnie przychodziły, albo się stawały na temat, albo były na temat. W trakcie kręcenia „Wałęsy” urodził się mój pierwszy syn i to właśnie Danuta Wałęsowa była osobą, z którą wówczas się poznałam, rozmawiałam, do której dzwoniłam. To nadzwyczajne, jakie połączenia między ludźmi tworzy kino. Robisz film o osobie, która jest ważna dla twojego kraju, i nagle twoje życie prywatne w cudowny sposób zaczyna się z nią przeplatać, zazębiać.

Skoro jesteśmy przy spotkaniach ze sławnymi ludźmi, powiedz, jak to było ze Stevenem Spielbergiem. Do legendy przeszło wasze spotkanie w Los Angeles, kiedy powiedziałaś mu, że…

– Że nie jestem zainteresowana pracą w amerykańskich serialach, bo wolę grać w filmach.

Zaznaczmy, że w tamtym czasie Spielberg produkował już tak kultowe seriale jak „Kompania braci”, „Pacyfik” czy „Wybrańcy obcych”.

– To było dawno i po latach przyznaję, że moje słowa wynikały z ignorancji młodej, naiwnej dziewczyny, która nie miała zielonego pojęcia, o czym mówi. Ale pamiętajmy, że nasza rzeczywistość też wyglądała inaczej. Wtedy nie było jeszcze Netfliksa, nikt w Polsce nie miał dostępu do międzynarodowych produkcji z całego świata, przez co znajomość tematu była nikła. Seriale w naszym kraju kojarzyły się przede wszystkim z niskich lotów operami mydlanymi. Tak też to wtedy widziałam, z jakiegoś powodu nie zaryzykowałam, nie miałam w sobie może gotowości do tego. No cóż, a teraz, po 10 latach, los chciał, że jestem bardziej zaangażowana w seriale niż w teatr i kino.

Rozpamiętujesz przeszłość? Myślisz sobie: dlaczego wtedy nie pociągnęłam tematu, dlaczego przepuściłam taką okazję?

– Skłamałabym, mówiąc, że nigdy o tym nie myślałam, tyle że na koniec nie pozostaje nic innego, jak pogodzenie się z tym, że pewnych rzeczy nie da się już zrobić. Tak już w życiu bywa. Skoro nie zdecydujesz się wejść na jedną ścieżkę, po prostu zaczynasz iść drugą. I jeśli na tej mojej znaleźli się tacy ludzie jak Agnieszka Holland, Andrzej Wajda czy Elle Fanning, to naprawdę nie mogę niczego żałować.

Czy tak samo pogodziłaś się z obecną sytuacją, w której wszyscy się znaleźliśmy? Izolacja oznacza przecież dla aktorki całkowite zawieszenie, a może utratę zawodowych planów.

– Pewne rzeczy trzeba odłożyć w czasie, inne uciekły i nic już na to nie poradzę. Od marca do sierpnia miałam ciągiem pracować na planie. W piątek, tuż przed wybuchem pandemii, zrobiłam ostatnie przymiarki do nowego filmu Janka Matuszyńskiego. Zdjęcia planowo ruszały we wtorek, ale już w weekend było wiadomo, że wszystko zostaje ucięte. W kwietniu miałam lecieć do Nowego Jorku na premierę szwajcarskiego filmu „My Wonderful Wanda”, w którym zagrałam na początku zeszłego roku, ale festiwal odbył się online. No trudno, przeżyję. W przeciwieństwie do wielu dotkniętych tą sytuacją osób nie mam problemów pieniężnych ani zdrowotnych, które zmuszają mnie do utrzymania się na powierzchni. Czas pandemii był dla mnie raczej ćwiczeniem z cierpliwości i właśnie takiego odpuszczania. Zrozumiałam, że nie muszę mieć wszystkiego dokładnie w tej chwili, mogłam za to podładować innego rodzaju baterie i przypomnieć sobie, że życie toczy się też poza planem, poza teatrem. Wcale się nie zatrzymałam. Po prostu żyłam, byłam z moimi bliskimi, a cała okoliczność pozwoliła mi to jeszcze lepiej przećwiczyć.

 

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2020, 29/2020

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy