Umiejętność wąchania czasu – rozmowa z Magdaleną Łazarkiewicz

Umiejętność wąchania czasu – rozmowa z Magdaleną Łazarkiewicz

W moją psychikę jest wpisany rys tragiczny i trudno mi od tego uciec. Chyba nie umiałabym zrobić filmu lekkiego i oderwanego od mojego wnętrza. Magdalena Łazarkiewicz – reżyserka i scenarzystka, córka Ireny Rybczyńskiej i Henryka Hollanda, siostra Agnieszki Holland, wdowa po reżyserze Piotrze Łazarkiewiczu. Ukończyła kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim (1976) oraz Wydział Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (1982). W latach 1977-1978 była kierownikiem literackim Teatru im. Jaracza w Olsztynie. Wyreżyserowała m.in. filmy „Przez dotyk” (1985), „Ostatni dzwonek” (1989), „Na koniec świata” (1988), „Maraton tańca” (2010) oraz seriale „Ekipa” (2006-2007, razem z Agnieszką Holland i Kasią Adamik) i „Głęboka woda” (2011), który można oglądać od 4 grudnia w TVP 2. Rozmawia Katarzyna Szeloch Wywodzi się pani ze środowiska kontrkultury. Jaki wpływ na pani twórczość miały studia kulturoznawcze we Wrocławiu lat 70.? – Myślę, że zostałam ukształtowana przez ten okres i to miejsce. Nieprzypadkowo je zresztą wybrałam, jako młoda osoba poszukująca swojej drogi, a także dlatego, aby nie być posądzoną o naśladowanie drogi starszej siostry, Agnieszki Holland, chciałam iść na reżyserię teatralną. Wówczas jednak istniał wymóg ukończenia jakichś studiów, dopiero potem można było zdawać na reżyserię. Znalazłam we Wrocławiu nowatorski, interdyscyplinarny wówczas wydział kulturoznawstwa. Specyfika studiów polegała na tym, że częściowo można było samemu je sobie zaprogramować. Moim profesorem i promotorem pracy magisterskiej był Kazimierz Braun, dzięki któremu nie tylko zyskałam obycie w świecie teatru. Okres studiów był niezwykle inspirujący. We Wrocławiu czuło się jakiś „pierwiastek demokratyczny”, przyjeżdżali tam ludzie z całej Polski i z całego świata (np. na staże do teatru Grotowskiego). Do ważnych miejsc można było wejść niemal z ulicy. Było to ciekawe doświadczenie i ukształtowało ono we mnie postawę otwarcia na różne zjawiska w kulturze. Własną drogą Czy trudno było, mając takie koneksje jak pani, pójść pod prąd? – Nie miałam poczucia, że idę pod prąd, natomiast wyzwalającym dla mnie momentem było uświadomienie sobie, że mogę się zająć reżyserią filmową, bo okazało się, że to mój żywioł. Tego, co zrobiłam, nie traktuję w kategoriach buntu, tylko konsekwencji pewnych wyborów, które po sobie nastąpiły. Piotra, mojego późniejszego męża, spotkałam na etapie, kiedy byliśmy na studiach filmowych, choć znaliśmy się z Wrocławia. Co zabawne, na balu absolwentów, na którym zjawił się przypadkowo, Małgosia Różewicz przepowiedziała, że kiedyś będziemy parą, w co trudno było wtedy uwierzyć. Potem spotkaliśmy się w szkole filmowej w Katowicach i nasze losy się połączyły. Nigdy nie było konkurencji między panią a mężem? – Absolutnie nie. Byliśmy parą, która bardzo się wspierała, nie tylko w działaniach artystycznych. Ale – oczywiście – w życiu rodzinnym wszystko kręciło się wokół naszej pracy. Piotr był pracoholikiem, praca była dla niego najważniejsza. Uzupełnialiśmy się i mieliśmy na ogół zbieżne gusta, podobne rzeczy nam się podobały; mieliśmy też wielką potrzebę ciągłej rozmowy, ruchu myśli na temat tego, czym aktualnie twórczo się zajmowaliśmy. Tylko raz pracowaliśmy wspólnie i zrobiliśmy razem jeden film, „Odjazd”. Mimo że się udał, zdaliśmy sobie sprawę, że wolimy jednak pracować osobno. Zadedykowała pani zmarłemu mężowi „Maraton tańca”. Czy zrobienie tak pogodnego filmu było terapią po jego śmierci? – Po nagłej śmierci Piotra nastąpił tragiczny okres w moim życiu. Mąż był osobą, która nikomu nie kojarzyła się z odejściem, tyle w nim było życia i energii. Ktoś potem napisał, że umarł w biegu, i było to stwierdzenie prawdziwe. Przed śmiercią Piotra prowadziliśmy dom otwarty, gdzie przychodziło mnóstwo ludzi. Potem przeżyłam olbrzymi szok, bo wszystko się skończyło. Wkrótce potem zmarła też producentka „Maratonu tańca”, osoba bardzo dla mnie ważna, Ania Iwaszkiewicz. Wszystko to spowodowało u mnie depresję, ale nie zasklepiłam się w niej, przeciwnie – zrozumiałam, że skoro zaznałam tyle przyjaźni, dobroci i wsparcia ze strony tak wielu osób, powinnam jakoś spłacić ten dług. Film jest taką symboliczną spłatą długu; był swoistą terapią przez pracę. I gdyby wtedy ktoś zapytał mnie, czy na świecie jest więcej dobra czy zła, paradoksalnie odpowiedziałabym, że dobra. Cały ten okres w moim życiu,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 48/2011

Kategorie: Kultura