Rolnicy muszą sobie radzić W niedzielne popołudnie na Rybitwach, największym targu rolno-spożywczym w Małopolsce, ruch niewielki. Od czasu do czasu do rolników podchodzą znudzeni klienci. Pytają o cenę owoców i idą dalej, bo jest w czym wybierać. Na Rybitwach królują jabłka. Gość spod Lublina Przy otwartych samochodach między skrzynkami jabłek, śliwek i brzoskwiń przesiadują rolnicy z różnych części kraju. Wśród nich sadownik Krzysztof Kołodziejczyk. Szczupły, mniej więcej 50-letni mężczyzna przyjechał tu z Zakrzewa pod Lublinem. Pierwszy raz w tym roku. Zmusił go Putin z jego embargiem na polskie jabłka. Krzysztof wie, że w Lubelskiem ich już nie sprzeda. Jeszcze rok temu w jego wsi był punkt skupu. Przyjeżdżali Rosjanie – pośrednicy. Pewnego dnia pojawił się nawet pośrednik z Radomia. Pojechał do Rosji i słuch po nim zaginął. Mimo że koszt produkcji kilograma wynosi złotówkę, w skupie dawali 17 gr. Zawsze to był jakiś pieniądz i jabłka się nie marnowały. Krzysztof nie wie, za ile i komu Rosjanie sprzedawali jego owoce. Ważne, że dzięki nim się utrzymywał. Razem z żoną skończył szkołę rolniczą, kierunek sadownictwo. Nie ma żadnego dodatkowego źródła utrzymania. Jabłka rosną w ośmiohektarowym sadzie obok wiśni na hektarowym kawałku. Krzysztof nikogo nie zatrudnia do pomocy, nie stać go. Sumiennie prowadzi zeszyt zabiegów chemicznych, bo wie, że musi przestrzegać IPO (Integrowanej Produkcji Owoców). Aby dostać się na Rybitwy, wyjechał z Zakrzewa dzień wcześniej o godz. 21. Zostało mu jeszcze kilka skrzynek starej odmiany jerseymac, wielkich, soczystych jabłek o białym miąższu. Tej odmiany nie mają inni sadownicy na Rybitwach. Wiedzą, że jest parcholubna i wymaga bardzo dobrej gleby. – Ryzyko uprawy jest bardzo duże. Nie da się unikać oprysków. Klienci wolą niestety małe jabłka – mówi Krzysztof. Jakby na potwierdzenie jego stoisko mija kobieta w średnim wieku i zatrzymuje się u sąsiada, oglądając małe jabłuszka. Taka moda. Krzysztof chwali swoją odmianę, bo mimo sporych kosztów i niełatwej pielęgnacji zbiór jest zawsze obfity. Koło 4 nad ranem zjawił się nagle klient i kupił 40 skrzynek. Dwie godziny później przyszedł drugi. Załadował 28. W Lublinie nie biorą aż tyle. – Może klient ma hurtownię – zastanawia się sadownik. Naszą rozmowę przerywa mężczyzna przyglądający się jerseymakom Krzysztofa w 20-kilogramowych skrzynkach. – Po ile? – Po 20 za skrzynkę. Tanio. A może pan z jabłkiem przyjechał? – zgaduje Krzysztof. Mężczyzna przytakuje i pośpiesznie odchodzi. Polski rynek jest już zalany jabłkami, a sezon tak naprawdę dopiero się zaczyna. Na drzewach u zakrzewskiego rolnika wiszą owoce odmian kupowanych przez Rosjan: jonagoldy, paularedy, delikatesy i pirosy. Sadownik przyznaje, że nie ma pomysłu, co zrobić z jabłkami, które niebawem powinien zrywać. Wskazuje znajomego kilka stoisk dalej, który siedzi tu już trzy doby. Za jedną płaci 51 zł. – Mnie nie stać na zapłacenie drugiej. Będę musiał się zwijać. Za paliwo zapłaciłem 200 zł. Zżerają mnie koszty transportu. Zarobiłem 100 zł. Nie wiem, czy tu jeszcze przyjadę – mówi smutno. – A przetwórstwo, ekologia? Ekologiczna żywność jest droższa, zarobiłby pan – próbuję znaleźć rozwiązanie. Rolnik wyjaśnia, że ekologiczna uprawa nie pozwala na pryskanie, tymczasem jerseymaki bez pryskania wciąż by chorowały. – Nawet gdybym chciał stosować ekologię, sąsiedzi pryskają chemicznie. Wiatr przeniósłby coś na moje rośliny i musiałbym zwrócić ekologiczny certyfikat – argumentuje. Rozmowie przysłuchuje się opalony mężczyzna w eleganckiej koszuli. Żyje z filetowania ryb w Islandii, a mieszka w Małopolsce. – Kiedyś nie umieliśmy produkować, a teraz nie umiemy sprzedawać. Dlaczego przez tyle lat trzymaliśmy się kurczowo jednego nabywcy? Dlaczego nikt nie wie, że mamy więcej jabłek od Chińczyków, Francuzów i Amerykanów? – próbuje rozpocząć dyskusję. Milczenie sadownika spod Lublina jest bardziej wymowne niż ostre słowa eleganta. Ojciec Kołodziejczyka miał krowę i świnię. Aby hodować zwierzęta, Krzysztof musiałby zlikwidować część sadu, a tego nie chce. Przyznaje, że często się zastanawia, czy warto się zarzynać: może lepiej sprzedać ciągnik, samochód i mieć święty spokój? Tłumaczy jednak, że nie ma innego pomysłu na życie.
Tagi:
Anna Mączka









