Ze światem na ty

Ze światem na ty

Ryszard Kapuściński: Przede wszystkim czuję się tłumaczem. Tyle że nie z języka na język, tylko z kultury na kulturę Nie mógł wymyślić pierwszego zdania do „Cesarza”. Udręczony położył się na podłodze w swej pracowni na strychu warszawskiego domu i z tej żabiej perspektywy przypomniał mu się Lulu z Etiopii, który lał, gdzie popadnie. Od likwidowania mokrych plam na butach najjaśniejszego był ścierkowy. Razem z innymi dworzanami opowiadał Ryszardowi Kapuścińskiemu o swej służbie. Reporter podniósł się z podłogi, usiadł przy biurku. Znalazł wreszcie początek książki, która przyniosła mu międzynarodową sławę: „To był piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim”. „Heban” zaczyna się od światła na lotnisku i zapachu wyczuwalnego już na schodach samolotu lądującego w tropiku: „Jest to zapach rozgrzanego ciała i suszących się ryb, psującego się mięsa i pieczonej kasawy, świeżych kwiatów i kisnących wodorostów, słowem wszystkiego, co przyjemne i drażniące, co przyciąga i odpycha, wabi lub budzi odrazę”. Tak mistrz reportażu wchodzi w temat. Pół kartki dziennie – Ja strasznie dużo pracuję nad tekstem – zwierza się studentom dziennikarstwa – żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych. Nim zabrałem się do „Hebanu”, miałem w domu 260 poważnych pozycji o Afryce. Pisze codziennie. Ręcznie, bo wydaje mu się mało prawdopodobne, żeby porządną prozę można było stworzyć na komputerze. – Jeśli uda mi się jednego dnia zapełnić stronę – mówi – uważam, że to był dobry dzień. Najczęściej zapisuje ćwierć albo połowę kartki. Nim usiądzie przy biurku, wyłącza telefon, bo przeszkadza. Codziennie dostaje co najmniej kilkanaście propozycji, żeby przyjechać na spotkanie np. do Tokio, Strasburga albo do Bydgoszczy. Do tego setki listownych próśb o rekomendację, napisanie wstępu, zrecenzowanie czegoś. – Wstaję o 6 rano – żali się – i nie wiem, za co się brać. Jestem niewolnikiem swojej sytuacji. W terenie nigdy nie posługuje się magnetofonem. Rzadko robi notatki, stara się zapamiętywać fakty. – Kiedy siadam do pisania, najpierw odtwarzam w pamięci kilka lub kilkanaście scen, a potem wszystko wraca do mnie falą; wtedy biorę kartkę, ołówek i zaczynam wynotowywać poszczególne zapamiętane obrazy, następnie bardziej szczegółowo je obmyślam, aż w końcu zaczynam pisać. Właśnie obrazami. W reportażu z Luandy, stolicy Angoli, którą opuszczają Portugalczycy, słychać dźwięk młotków. To koloniści zbijają skrzynie na swój majątek. „Budowa drewnianego miasta skrzyń trwa całymi dniami od świtu do zmierzchu. (…) Nawet dzieci budują skrzynie, na lalki. Stopniowo z nocy na noc miasto kamienne traciło swą wartość na rzecz miasta drewnianego.(…) Potem to drewniane miasto odpłynęło. Odjechali kupcy, strażacy, śmieciarze. Przy życiu trzymały się jeszcze psy. Wreszcie i one wywędrowały. (…) Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem wyjechać na front”. Bez komentarza Mistrz plastycznego symbolu. W „Imperium” spostrzega, że ogromną częścią metalurgicznej produkcji ZSRR jest drut kolczasty. Albo opisuje prowincjonalną knajpę z bufetową, która siedzi bezczynnie i patrzy w okno. Z ulicy wchodzi Rosjanin – zakurzony, wiatr wyciągnął mu na wierzch koszulę, na głowie ciepła uszanka zapięta pod brodą. „Dajcie dwieście gram, mówi do bufetowej. Ona wstaje i nalewa mu szklankę. On to wypija, wydaje z siebie takie ahhhhhhh! Teraz będzie lepiej, mówi i wychodzi z tym ogniem w środku. (…) Bufetowa przez chwilę odprowadza go wzrokiem, nasz człowiek, odzywa się, taki wszystko wytrzyma”. Obraz albo celne zdanie. Odpowiedź staruszki z Jakucka na pytanie reportera, jak się żyje: „Kak żywiom?… Dyszym”. – Reporter – tłumaczy Kapuściński – tak naprawdę może coś zwojować, kiedy jest anonimowy. Jest kimś z tłumu. Gdy zbierał materiały do „Imperium”, książki o rozpadzie Związku Radzieckiego, przejechał jakieś 60 tys. km. W małych miasteczkach siedział miesiącami. Tylko w Moskwie zatrzymał się przelotnie. Nie interesował go wywiad z Gorbaczowem. Z Workuty, gdzie strajkowali górnicy, przywiózł taki powidok: „W gęstej i porywistej zadymce coraz to majaczyły jakieś cienie ludzkie, jakieś zamazane sylwetki, skulone, zgięte w pół postacie. Mijaliśmy ludzi, którzy miesiącami nie widzą światła dziennego.(…) Kopalnia Komsomolskaja – oblodzone ściany, oblodzone

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2002, 2002

Kategorie: Sylwetki