Ze szpitala psychiatrycznego do filmu

Ze szpitala psychiatrycznego do filmu

Skończył pan psychologię. Dlaczego został pan aktorem?

– Kiedy mieszkałem w Bostonie, zobaczyłem pantomimę, która mnie zachwyciła. Wtedy odkryłem, co chcę robić w życiu. Od razu zapisałem się na kurs pantomimy. Kiedy byłem młody, z rodziną chodziliśmy do kina co tydzień. Kochałem komedie z Laurelem i Hardym, których wy nazwaliście w Polsce Flip i Flap, Charliem Chaplinem, Busterem Keatonem czy braćmi Marx. Miłość do komedii gdzieś tam we mnie była. Na nowo rozgorzała, kiedy zacząłem zajęcia w szkole. Jeden z nauczycieli był poruszony moimi naturalnymi zdolnościami. Po sześciu tygodniach mieliśmy przedstawić przed grupą performance. Miałem nogi jak z waty. Ale jednocześnie wiedziałem, że napisałem zabawny skecz. Wykonałem go bezbłędnie mimo ogromnego stresu. Po udanym występie wykładowca zaprosił mnie do współpracy z jego teatrem. Nigdy z nimi nie wystąpiłem.

To jak pan się przebił?

– Występowałem z przyjacielem. Założyliśmy duet Slim i Slam. Przeniosłem się do Nowego Jorku, gdzie zostałem zatrudniony jako statysta na planie „Wspomnień z gwiezdnego pyłu” Woody’ego Allena, który czasami awansuje statystów do małych ról. Tak było w moim przypadku. Grałem jedną z osób wśród publiczności, która zadaje pytanie Allenowi, wcielającemu się tu w reżysera. To wielki film, który dla Allena był jak „Osiem i pół” dla Felliniego. Kilka miesięcy później dostałem telefon, że znów mam się u niego pojawić. Znowu zostałem awansowany. Tym razem wcielałem się w psychofana, który na końcu zabija reżysera. To wszystko wyglądało jak zabójstwo Johna Lennona, tylko że my kręciliśmy, zanim to się wydarzyło. Ta scena rozgrywała się jedynie w wyobraźni reżysera. Ale kiedy John Lennon został zastrzelony tuż po premierze filmu, podobieństwo było niewiarygodne. Oczywiście Woody Allen był wtedy moim mistrzem, po współpracy z nim nie było szans, żebym wrócił do dawnego zawodu. Zająłem się wyłącznie filmem. Szybko dostałem rolę u kolejnego wielkiego reżysera, Jamesa Ivory’ego, w prawdopodobnie jego najgorszym filmie, czyli „Jane Austen na Manhattanie”. Miałem niewiarygodne szczęście do twórców. Zostało mi jeszcze nauczyć się grać. Dotąd byłem niemy, nauka mówienia to było dopiero wyzwanie.

Jak ta nauka wyglądała?

– Znów miałem szczęście, bo na mojej drodze pojawiła się Susan Batson, dziś prywatna nauczycielka Nicole Kidman i Juliette Binoche, mająca szkołę aktorską. Dała mi pewność siebie i pokazała, jak w aktorstwo włożyć serce. Nauczyła mnie także, że moment, kiedy stajesz przed kamerą, to emocje nie tylko twoje, ale też wielu innych ludzi. Bo jeśli ci nie wyjdzie i potrzebny jest dubel, w złość wpadają producenci, którzy płacą pieniądze, i reżyser, który frustruje się producentami i tobą. Musisz za te emocje brać odpowiedzialność. Pokazała mi również, że czasami emocji, które akurat trzeba zagrać, nie da się wyzwolić. Wtedy musisz po prostu zachować się tak, żeby publiczność uwierzyła, że właśnie w takim stanie emocjonalnym jesteś. Bo stan emocjonalny aktora jest nieważny. Ważne, co myśli publiczność. Jeden widz zobaczy jedno, drugi – zupełnie co innego. To nic. Wielu aktorom wydaje się, że tylko jeśli odtworzą pewne emocje, będą wiarygodne.

Tak nie jest?

– Jest taka słynna scena w „Maratończyku” Johna Schlesingera, w której Dustin Hoffman siada na fotelu dentystycznym. Przed jej nakręceniem cały czas próbował wprawić się w stan cierpienia swojego bohatera. Chodził w tę i z powrotem, stresował się, krzyczał. Laurence Olivier powiedział mu wtedy: „Stary, co ty robisz? Przecież jesteś aktorem. Masz to zagrać, a nie odgrywać”.
Sam długo przygotowuję się do roli, chcę wiedzieć, co czują moi bohaterowie. Kiedy miałem zagrać psychopatycznego mordercę, przygotowywałem się przez dwa miesiące. Robiłem badania, wywiady, dużo czytałem na ten temat. Kiedy leciałem do Europy na plan, w samolocie siedział obok mnie mężczyzna, który – jak się okazało w rozmowie – pracował z takimi ludźmi w więzieniach. Nie mogłem w to uwierzyć, zacząłem go zasypywać pytaniami o to, kim był najniebezpieczniejszy mężczyzna, z którym przyszło mu pracować. Powiedział mi wtedy: „Wyglądał bardzo podobnie do ciebie. Był chudy, wysoki, spokojny, cichy. Nie był kimś, kogo podejrzewałbyś o morderstwo. Ale na pstryknięcie palcem zamieniał się w najbardziej niebezpiecznego mężczyznę, którego nikt nie był w stanie powstrzymać”. Dużo mi te słowa uświadomiły.

Czego nauczył się pan od wielkich reżyserów, z którymi pan pracował?

– Że podstawą jest skupienie. A także tego, że wielcy twórcy dokładnie wiedzą, czego chcą, choć może na to nie wyglądać. Miloš Forman na takiego nie wygląda – on jest melodramatyczny w życiu prywatnym i w pracy. Pewnego dnia na planie jego filmu pojawił się Brian Pettifer, który grał u Lindsaya Andersona w „Jeżeli…” i w „Szpitalu Brytania”. Forman wychwalał go za te role i chciał, żeby u niego zagrał w króciutkim epizodzie. Pettifer zgodził się, ale kiedy pojawił się na planie i wypowiedział pierwszą kwestię, Forman zaczął krzyczeć: „Cięcie!”. Podszedł do niego i powiedział: „Brian, Brian, Brian, Brian, co ty wyprawiasz?! Ty grasz! Nie graj! Załamujesz mnie! Po co ja cię zatrudniłem?!”. Oczywiście potem okazało się, że Brian w jego filmie był świetny. Ja z kolei miałem u niego scenę, w której idę po schodach. Również ją przerwał, wykrzykując w tym swoim melodramatycznym stylu, że co ja wyprawiam, że idę, jakbym miał obsrane spodnie. Na szczęście szybko zrozumiałem, o co mu chodzi – za bardzo się starałem, byłem przez to nienaturalny.

Co można powiedzieć o Ivorym i Allenie?

– James Ivory był zupełnie inny – bardzo cichy, spokojny. Nie mówił, jak grać. Pozwalał na różne warianty, a potem w montażowni wybierał najlepsze ujęcie. Woody Allen z kolei był bardzo miły. On szanuje swoich aktorów i jest dla nich zawsze dostępny, jeśli ma się pytania czy wątpliwości. Miałem z nim zabawną przygodę. Nagrywaliśmy scenę przy stole, do którego dołączam spóźniony, w czasie rozmowy innych bohaterów. Woody poprosił mnie, żebym najpierw rozejrzał się dookoła i dopiero wtedy wypowiedział swoją kwestię. Zrobiłem tak. On przerwał ujęcie i tym swoim charakterystycznym, neurotycznym głosem zapytał: „Co tu się dzieje?”. Powiedziałem, że przecież kazał mi się rozejrzeć wcześniej, więc to zrobiłem. Skwitował to słowami: „Widzę, że będzie nam tu potrzebne dużo szczęścia”. W następnym ujęciu wszystko poszło już dobrze.

Strony: 1 2

Wydanie: 2016, 32/2016

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy