Ze szpitalnego łóżka

Ze szpitalnego łóżka

Pech chciał, że w Dniu Babci (21 stycznia) we własnym mieszkaniu potknęłam się, upadłam i złamałam nogę w biodrze, wylądowałam na oddziale ortopedii szpitala na Solcu i po operacji spędziłam przeszło dwa tygodnie w sali nr 7. Wszystko to nie zasługuje na szczególną uwagę, ale chciałabym podzielić się dokonanymi z tej okazji obserwacjami temat tworzenia się wspólnoty pacjentów oraz relacji między nimi a różnej rangi przedstawicielami służby zdrowia. W sali szpitalnej spotykają się na zasadzie przypadku osoby różnych zawodów, statusu społecznego, wykształcenia, poglądów, połączone sytuacją, jaką jest zmaganie się z cierpieniem. I wobec tego wspólnego „wroga” wszystkie rozbieżności schodzą na drugi plan, powstaje natomiast więź mutatis mutandis podobna do tej, jaka łączyła członków pierwszej „Solidarności”, niwelując różnice, które z czasem miały doprowadzić do obecnego pomieszania-z-poplątaniem. Spośród moich współpacjentek szczególnie zafrapowała mnie pani Wanda, która jako 17-latka walczyła w Powstaniu Warszawskim, a jest osobą niebywale dzielną i okazała się prawdziwą prymuską, jeśli chodzi o pooperacyjne odzyskiwanie sprawności ruchowej. Imponował mi jej optymizm, poczucie humoru, a także uczynność, z jaką wyświadczała współpacjentkom różne przysługi (mnie też…). Oczywiście w tym kontekście nie kwapiłam się z ujawnianiem mego raczej krytycznego stosunku do dowódców odpowiedzialnych za wybuch powstania, przy całym szacunku dla jego młodocianych uczestników. Podobnie jak nie demonstrowałam mego dystansu wobec tradycyjnej religii: większość moich współpacjentek przyjmowała komunię z rąk księdza, który co rano nas odwiedzał. Czy takie milczenie jest obłudą, czy też taktyką dopuszczalną w przypadkach, gdy w grę wchodzi „wspólne dobro”, jakim jest na przykład bezkonfliktowe współbytowanie bardzo różnych ludzi? Czy stosunki, samorzutnie wytworzone w małej społeczności sali nr 7, nie mogłyby poniekąd posłużyć za wzór szerszym kręgom, w szczególności „aktorom” naszej sceny politycznej? Może nie mam racji, ale z pozycji horyzontalnej pewne sprawy nabierają jakby innego wymiaru… O ile mi wiadomo, żaden socjolog nie zainteresował się specyfiką stosunków między pacjentami a zespołem szpitalnym. Szpital to struktura hierarchiczna: na szczycie rezyduje dyrektor, potem następują ordynatorzy oddziałów, pozostali lekarze, pielęgniarki, rehabilitanci i wreszcie salowe. To właśnie na łaskę i niełaskę pań znajdujących się na najniższym szczeblu szpitalnej hierarchii jest w istocie zdany unieruchomiony pacjent. Wzajemne relacje między pacjentami a salowymi składają się na pewną subkulturę z właściwym jej językiem. I tak panie salowe do pacjentek mówią per „ty”, okraszając tę poufałość pieszczotliwymi: „kochanie”, „złotko”, „skarbie”, a nawet „gwiazdo”. Niektóre pacjentki czują się tym urażone, ale w gruncie rzeczy taki stosunek jest adekwatny do sytuacji, bo unieruchomiony pacjent przypomina małe dziecko całkowicie uzależnione od opiekunów. A do dzieci mówimy per „ty”… Postawa salowych ma istotny wpływ na samopoczucie psychiczne pacjentów. Przypomnę tu scenkę z popularnego filmu „Trzeba zabić tę miłość” (scenariusz Janusza Głowackiego). Bohaterka, która nie dostała się na medycynę i jako salowa zarabia na „punkty”, niesie basen, trzymając go z widocznym obrzydzeniem. Dziś tyle mówi się i pisze o ciele, z którym wiążą się wszak funkcje fizjologiczne, nadal uznawane za wstydliwe. A salowe traktują je jako coś ze wszech miar naturalnego, co walnie ułatwia sytuację pacjentów. Może miałam niezwykłe szczęście, ale spośród pań, które nas obsługiwały, przynajmniej trzy zasługują na szczególną uwagę. A wiec pani Terenia, człowiek wyjątkowej dobroci i życzliwości, zarazem ciężko doświadczony, bo niedawno zmarła na raka jej 28-letnia córka, osierocając dwoje małych dzieci. A więc równie miła i uczynna pani Bożenka, która z dumą opowiadała nam o swej córce licealistce, celującej uczennicy. Córka zaś jest dumna z matki, którą wychowawczyni klasy publicznie stawiała za wzór, bo nigdy nie opuszcza wywiadówek. I wreszcie pani Kazia, hoża wieśniaczka, która przy pracy (także z basenem…) półgłosem nuci, a na weselach proszą ja, by śpiewała. Ciekawe, czy nie miałaby „szansy na sukces”? Salowe zarabiają miesięcznie 700 (siedemset) złotych, do czego dochodzą „upominki” od pacjentów za najbardziej intymne usługi. Ale i tak te miłe kobiety muszą dorabiać, np. jako sprzątaczki. Gdy tak obserwowałam nasze szpitalne opiekunki, przyszła mi do głowy heretycka myśl, że właśnie tacy ludzi stanowią „ogień wewnętrzny” naszego narodu, gdy niejednego z członków „elity” można uznać za element „skorupy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2005, 2005

Kategorie: Opinie