Zemsta na Holendrze

Zemsta na Holendrze

Niszczyli mu zbiory, bo był obcy i na robotę chytry Irena Pilarska, siwiutka jak gołąb, z siódmym już krzyżykiem na karku, zerka raz po raz zza uchylonej firanki. – O, Hendriks idzie! – mówi, wskazując na postawnego mężczyznę w roboczym ubraniu zmierzającego przez podwórze. Jego pierwszą wizytę w Kawęcinie przed czterema laty zapamiętała dokładnie. Wyszła właśnie z pieskiem na spacer, gdy zauważyła, że obok pałacu obcy się kręci i pstryka zdjęcie za zdjęciem. Żółte, nietutejsze tablice rejestracyjne dodatkowo przykuły jej uwagę. – Chce pan to kupić? – zagadnęła go. Mężczyzna nie odpowiedział zaraz, dopiero po chwili wyjaśnił po niemiecku, że nie rozumie, co ona mówi. Ireny to jednak nie odstraszyło, bo niemiecki znała jeszcze z młodości, gdy w czasie wojny u Weilego w pałacu służyła. Potem Arend Hendriks zaglądał tu jeszcze chyba ze trzy razy, zanim zdecydował się na dzierżawę. Wsadzał Irenę do samochodu i jeździł z nią po okolicy, do sklepu do Siemkowa, do krawcowej, na cmentarz. W końcu została jego gospodynią. – Obiecywałam sobie, że tylko na rok – mówi Pilarska. – Ale przywiązałam się do tego nieboraka. Jakoś nie mam serca zostawić go samego. Czasami coś doradzę, guzik przyszyję, no i jedzenie upitraszę. Kiedy mnie zabrał do stadniny w Miłosnej i przedstawił jako swoją drugą matkę, ciepło mi się na sercu zrobiło, jakby mi Pan Bóg na starość trzeciego syna dał… Do Holandii na uroczystości rodzinne też pojechała. Podejmowano ją tam jak kogoś z rodziny, a matka Hendriksa nadziękować się nie mogła. Gdy tylko dzwoni, najpierw o jej zdrowie pyta. – To taka akuratna, dobra kobieta, też już nie najmłodsza i tak jak ja od wielu lat wdowa – mówi Irena. – A robotna strasznie, gdy do Kawęcina latem przyjeżdża, to żadnemu papierkowi na drodze nie przepuści, ludziom na pole kanapki i kawę wozi. On tak samo na robotę chytry. Czego z tą ziemią nie wyrabia! Najpierw jakieś badania przeprowadzał. Wyglądam któregoś ranka przez okno, a wokół rejwach straszny, samochody ciężkie jadą i wapno z magnezem wiozą – aż ze Śląska. Mówię mu przy obiedzie: „Hendriks, ty się na śmierć zarobisz!”. A on się tylko śmieje i pyta: „Czemu? Czemu?” i przy tym tak zabawnie to wymawia, że i mnie samej zaraz na śmiech się zbiera. Pukanie do drzwi. Arend Hendriks zatrzymuje się w progu i proponuje Irenie wyjazd na zakupy. Lecz staruszka coś dzisiaj nie w sosie, kategorycznie odmawia. A gdy mężczyzna zamyka już za sobą drzwi trochę rozbawiony jej uporem, kobieta mruga do mnie porozumiewawczo, mówiąc: – Pewnie słodyczy mu się zachciało, łasuch z niego straszny… Wszyscy to jeden dubel Genowefa Sobieraj jest w wieku Pilarskiej, ale tak samo żywotna. Właśnie przywiozła z lasu worek chrustu i dźwiga go na plecach. Pewnie, że mogłaby węgiel kupić, ale z emerytury nie na wszystko starcza. A i dzieciom zawsze coś trzeba odłożyć. Najstarszy syn, co się rozchorował i jest w zakładzie, też potrzebuje. Gdy mu stówkę podeśle, od razu żywsze listy do niej pisze. Sobierajowa stara się nikomu w drogę nie wchodzić, tylko chucha i dmucha na swoje mieszkanie. Ogródek też już wyszykowała, jeszcze dzisiaj chciała elewację od drogi pomalować, ale ciemność jej taka przed oczami stanęła, że upadła i wiadro farby zmarnowała. Szkoda, bo teraz, gdy ten Holender się tu kręci, trzeba się starać, głupio wobec obcego. Chociaż, jaki on obcy?! Pana żadnego nie gra, tylko w gumowcach lata jak inne chłopy. A jak kamienie z pola zbierał, to po równo z wynajętymi ludźmi aż do późnej nocy. Jeszcze do niedawna, gdy w bloku obok niej mieszkał, zawsze pierwszy drzwi otworzył, przepuścił, pozdrowił. A z dzieciakami przekomarzał się bez przerwy, nieraz do samochodu wsadził i jechał z nimi aż na tucholską szosę, bo tylko stamtąd mógł dzwonić z komórki. Ale ostatnio coś przycichł, przygasł. Gdy do Pilarskiej na obiad leci, przemknie szybko przez podwórze bez słowa. To z tej krzywdy pewnie. Tu wszyscy spokrewnieni ze sobą, jeden wielki dubel, a każdy za każdym murem. Jak tylko się wychylisz albo co innego powiesz, to już na ciebie wilkiem patrzą… Za co ta krzywda? Najpierw mu się tylko przyglądali. Może liczyli, że nie wytrzyma tak długo i sam się wyniesie jak poprzedni dzierżawca. Ale gdy krowy i konie sprowadził, biura przy pałacu wyszykował, stracili nadzieję. Może i nawet trochę go polubili, ale stare nawyki trudno wyplenić. Wciąż im się coś nie zgadzało: a to,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman