Zostali w górach

Zostali w górach

Czas się nie zatrzymuje, ludzie wspinają się na szczyty, a każde pożegnanie może być ostatnie Czy zanim zdarzy się nieszczęście, pojawia się jakiś znak, ostrzeżenie? Coś, co potem można interpretować jako zapowiedź najgorszego, wiadomość wysłaną z zaświatów? Olga, wdowa po Piotrze Morawskim, zdobywcy sześciu ośmiotysięczników, mówi, że przed ostatnią wyprawą w 2009 r. mąż po raz pierwszy nie zostawił żadnej niedokończonej sprawy. Załatwił wszystko, co było do załatwienia, zrobił porządek w pokoju, w plikach komputerowych, naprawił to, co naprawy wymagało. Jakby chciał wszystko za sobą zamknąć. – Piotrek był totalnym bałaganiarzem, a przed wyprawą na Dhaulagiri i Manaslu zrobił wszystko to, o co wcześniej tyle razy bezskutecznie go prosiłam. Wszystko! W całości zrealizował długą listę moich żądań. To było bardzo niezwykłe – wspomina Olga. Zawsze się o niego bała, nie lubiła, gdy wyjeżdżał. Po raz pierwszy po półrocznej znajomości rozstali się tylko na trzy dni. Przez te trzy dni czuła fizyczny ból z powodu jego nieobecności. Potem musiała znosić znacznie dłuższe rozstania. – Tak długie rozłąki są trudne pod każdym względem, to ogromny problem. W nocy nie ma się do kogo przytulić – mówi. Generalnie, zwłaszcza w sprawach zawodowych i związanych z jego pasją, Piotr Morawski, umysł ścisły i doktor chemii, był zorganizowany perfekcyjnie. Przed ostatnim wyjazdem zdarzały mu się jednak małe kłopoty, zakłócające tok przygotowań. O mało nie złamał nogi na nartach; gdy wyjmował sanki z samochodu, klapa bagażnika rozcięła mu głowę – konieczne było założenie paru szwów; gdy zaś pojechał na trzytygodniowy trening w Tatry, wrócił po tygodniu z grypą. – Wcześniej Piotrkowi nie przytrafiały się takie rzeczy. Chyba był przemęczony, nie powinien jechać, coś było z nim nie tak. W trakcie tej wyprawy przeszedł przemianę, jakby wrócił do siebie – mówi Olga. W swoim dzienniku, kilkadziesiąt godzin przed śmiercią, Piotr napisał: „Czuję się, jakby życie powoli zataczało krąg. Przez dwa, niedługo trzy lata niespokojnie szukałem swojej ścieżki w życiu. Teraz ta ścieżka stoi coraz bardziej otworem. Była tak blisko! Ale to raczej chodziło o czas, a nie o bliskość. Dobrze mi i spokojnie. Wiem, że w domu czeka na mnie Olga i dwójka fantastycznych dzieci! Byle znów czegoś nie zepsuć”. Darowane lata Dla Celiny Kukuczki, wdowy po najlepszym himalaiście świata, zapowiedzią tego, co się stanie, mogło być pożegnanie z mężem przed ostatnią wyprawą w 1989 r. – Na dworcu w Katowicach po raz pierwszy nie zdążyliśmy się przytulić, pocałować na do widzenia. Gdy Jerzy wsiadał do pociągu, był otoczony gromadą ludzi, każdy miał do niego jakąś ważną sprawę. Także Małgorzata Hudziak, której mąż zginął w tym roku na ekwadorskim pięciotysięczniku, przyznaje, że ich pożegnanie wyglądało inaczej niż zwykle: – Zazwyczaj gdy Edward jechał w góry, żegnaliśmy się szybko, bez ceregieli. Teraz na lotnisku byliśmy razem do ostatniej chwili. Czekałam, patrzyłam na niego, gdy był już za bramkami, podniósł wtedy obie ręce w geście zwycięstwa – opowiada. Ale, jak dziś ocenia, prawdziwy sygnał przyszedł równo rok przed śmiercią. Jej mąż, alpinista, wspaniały ratownik, gospodarz schroniska na Markowych Szczawinach, jechał wtedy quadem na Krowiarki (Przełęcz Lipnicką). Było ślisko, quad zboczył z drogi, gałąź przebiła Edwardowi nogę. Hudziak stracił prawie dwa litry krwi, ocalał niemal cudem. Gdy leżał nieprzytomny, zadzwoniła do niego córka. Ocknął się i zdołał zatamować krwotok. – Czy to nie było proroctwo, zapowiedź, że mężowi został podarowany jeszcze rok życia? – zastanawia się dziś Małgorzata Hudziak. Agnieszka Marciniak nie wyklucza, że sygnałem zapowiadającym w 2009 r. odejście jej męża były ostatnie obchodzone przez niego, 50. urodziny. Bardzo pogodne i udane. Ostatnie, ale poniekąd pierwsze od 20 lat. Przez tak długi czas Andrzej Marciniak, zdobywca dwóch ośmiotysięczników, nie wyprawiał urodzin. Przypadały one bowiem w rocznicę największej polskiej tragedii w Himalajach. W maju 1989 r. Andrzej Marciniak, wówczas po raz pierwszy w Himalajach, wraz z Eugeniuszem Chrobakiem zdobyli Mount Everest. Po powrocie do bazy obaj mieli fetować sukces oraz podwójne urodziny: 30. Andrzeja i 50. Eugeniusza. Niestety, pięciu naszych himalaistów zginęło w lawinie, ocalał tylko Marciniak. Ranny i potłuczony, oślepiony słońcem, zdołał cudem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 44/2011

Kategorie: Kraj