Czy przyszłość ma lewicę? (cz. 2)

Czy przyszłość ma lewicę? (cz. 2)

Co znaczy dziś „być na lewicy” – II część debaty „Kuźnicy”

Co znaczy dziś „być na lewicy”? Są dwa szeroko przyjęte, i oba złe, sposoby.
Jeden to zgoda na „porządek dnia” ustalany przez prawicę – z dołączeniem obietnicy, że „my to zrobimy lepiej”. Sprawniej? Napotykając mniejszy opór społeczny? Nie brudząc rąk prawicy i nie zmuszając jej do odsłonięcia przyłbicy? Zważmy, że najdrastyczniejsze posunięcia w rozmontowywaniu państwa socjalnego były dziełem rządów socjaldemokratycznych. Arcymistrzem tej pseudolewicowej ekwilibrystyki czy prestidigitatorstwa był w Anglii Tony Blair. O ile prorokinią i misjonarzem religii neoliberalnej była Margaret Thatcher, o tyle religię tę uczynił państwową, zinstytucjonalizował, solidnie okopał, łamiąc opór starowierców i heretyków i zmuszając nawróconych do potulności, dopiero Tony Blair. Spełnił zatem swą obietnicę – robił to samo co ona, tylko sprawniej i z mniejszym dla niej kosztem. Poważył się na rzeczy, na które ona poważyć się nie śmiała albo i nie mogła…
Drugi sposób, w jaki próbuje się konstruować lewicę, to tzw. tęczowa koalicja. Zakłada się w tej koncepcji, że jeśli się zgromadzi pod jednym parasolem wszystkich niezadowolonych, bez względu na to, co im doskwiera, a więc na powód ich niezadowolenia, powstanie potężna siła polityczna. Ba, wśród niezadowolonych istnieją bardzo ostre konflikty interesów i postulatów i wyobrażanie sobie np. takiej lewicy, która składałaby się z jednej strony z dyskryminowanych promotorów małżeństw jednopłciowych, a z drugiej z dyskryminowanej mniejszości pakistańskiej, jest receptą na rozpad i bezsiłę, nie na integrację i moc efektywnego działania. Koncepcja „tęczowej koalicji” musi owocować rozmywaniem lewicowej tożsamości, rozmazaniem jej programu, a i obezwładnieniem postulowanej „siły politycznej” już w momencie jej narodzin.
A przecież jest coś, co odróżniało i nadal odróżnia lewicowość od wszystkich innych nastawień politycznych, co nic nie straciło na aktualności także w dzisiejszych, jakże odmienionych warunkach, a i nieprędko tę aktualność, jeśli w ogóle kiedykolwiek, straci…
Można owo „coś” przedstawić w postaci dwóch niewzruszonych, niepodlegających kompromisom zasad, od pierwszej chwili określających sens i powołanie lewicy.
Pierwsza zasada głosi, że wspólnota odpowiedzialna jest za los wszystkich swych członków; a konkretnie, że obowiązkiem wspólnoty jest ubezpieczenie jej członków przed ciosami losu i życiowym niepowodzeniem i wynikającymi z nich upośledzeniem i upokorzeniem. Ukoronowaniem tej koncepcji był, jak wiadomo, model społeczeństwa popularnie zwany „państwem dobrobytu”. To zresztą niefortunne miano, zacierające istotę rzeczy, jako że w modelu tym szło nie tyle o wzbogacenie bytu, ile o uznanie współzależności członków wspólnoty, powszechności prawa do społecznego uznania i godnego życia oraz o wynikający stąd postulat wspólnotowej solidarności. Opowiadam się zatem za inną nazwą dla omawianego tu modelu: „państwo socjalne”.
Druga zasada (której nauczyłem się od Stanisława Ossowskiego) głosi, że podobnie jak nośności mostu nie można mierzyć przeciętną wytrzymałością filarów, ale nośnością najsłabszego z nich, nie wolno obliczać jakości społeczeństwa rozmiarami PKB, a więc średnią dochodów, ale sytuacją życiową najsłabszego jego sektora.
Te dwie zasady są nadal nieodłączne od pojęcia lewicy. Są nadal jej cechami definiującymi i rzecz w tym, by do nich przymierzać nowe problemy właściwe naszym czasom globalizacji i zmienionej naturze dominacji społecznej, jak i nowej treści społecznego upośledzenia i niesprawiedliwości.
Pierwszym takim problemem jest problem nierówności, zjawiska nienowego wprawdzie, ale nowego nabierającego dziś kształtu. W toku pierwszych 30 lat po II wojnie światowej zdawało się obserwatorom, że tendencje do nierówności udało się okiełznać i nadać im nieprzekraczalne limity. Niemały był tu wkład unoszącego się nad światem kapitalistycznym „widma komunizmu”, zmuszającego do starań o zapewnienie warstwom upośledzonym znośnego przynajmniej bytu. A nadto, co ustawiało ów zamiar ponad podziałami politycznymi, było wzmocnione doświadczeniami wojennymi przekonanie, że moc państwa i narodu mierzy się mocą jego siły roboczej i żołnierskiej. Utrzymywanie zatem armii rezerwowej robotników/żołnierzy w dobrym stanie i zapewnienie im w tym celu dachu nad głową, przyzwoitego pożywienia, opieki zdrowotnej i dostępu do oświaty jest kwestią rozsądku i elementarnego patriotyzmu, a nie partyjno-politycznych preferencji.
Procesy globalizacji sytuację radykalnie odmieniły. Uniezależniły kapitał finansowy i produkcyjny od miejscowej siły roboczej, a więc i zwolniły go z troski o jej dobrostan. Dopracowywanie się reguł możliwych do przyjęcia dla obu stron konfliktu interesów straciło z punktu widzenia kapitału sens w obliczu opcji przeniesienia się na obszary o tańszej i potulniejszej, bo pozbawionej środków ochrony sile roboczej. Tym samym znikły pobudki do limitowania społecznej nierówności, co znalazło swój wyraz w niepohamowanej tendencji do tzw. deregulowania rynku pracy jako jedynego dostępnego państwom sposobu powstrzymania kapitału przed ucieczką na bardziej mu posłuszne i gościnne tereny. Nierówność po względnie krótkim okresie kurczenia się zaczęła znów rosnąć, i to w niespotykanym wcześniej tempie, osiągając rozmiary do niedawna niewyobrażalne dla polityków i takie, o jakich filozofom społecznym się nie śniło. Co gorsza, w warunkach niewspółmierności zglobalizowanych już ekonomicznych mocy i nadal lokalnej polityki nie widać sił zdolnych wzrost nierówności zahamować czy choćby utrzymać w politycznie ustanowionych ryzach. Wzrost nierówności wyrasta dziś z procesów globalnych – i tylko globalne środki mają szansę jego ukrócenia.
Kolejne zagadnienie to diasporyzacja świata, która postępuje nieuchronnie bez względu na to, co by zapowiadali i obiecywali politycy próbujący zbić kapitał na ludzkiej obawie przed obcymi. Po pierwsze, biznes będzie pierwszą siłą, która nie zgodzi się na ograniczenie imigracji zarobkowej, skoro potrzebuje ludzi do niewdzięcznych prac przy możliwie najmizerniejszych płacach, a po drugie – jak obliczają demografowie – z 400 mln Europejczyków ich liczba zmniejszy się do 242 mln w ciągu najbliższych 50 lat, jeżeli nie sprowadzimy dodatkowo 30 mln przybyszy z innych kontynentów. Bez nich nie uda się utrzymać stylu życia, za którym rzekomo stoimy murem i którego niełatwo byłoby się nam wyrzec. Napływ obcych będzie więc trwał bez względu na polityczne opory.
W „solidnej” fazie nowoczesności odpowiedzią na obecność obcego w środowisku był zamiar, żądanie i obowiązek „asymilacji” („upodobnienia”). Metaforycznie przeniesiony z nauk biologicznych na stosunki społeczne koncept ów wywołuje wizję pokrewną procesowi przerobu spożytych w pokarmie ciał obcych na tkanki nieodróżnialne od własnych. Spodziewano się, że obcość potrwa niewiele dłużej niż trawienie i przyswajanie pożywienia. Nie odczuwano więc potrzeby wypracowywania sztuki życia z obcymi na stałe. Dzisiaj już wiemy, że obecność „obcych” w naszym otoczeniu nie zniknie w dającej się przewidzieć przyszłości. Z wielu przyczyn, m.in. dlatego, że nie pojmujemy dziś dziejów kultury jako drabiny hierarchicznej z własną naszą kulturą na szczycie – drabiny, po której ci z niższych szczebli winni się wspinać. W naszym wielocentrowym świecie musimy, chcąc nie chcąc, przystać na to, że istnieje wiele równowartościowych sposobów bycia człowiekiem i różnorodność form życia trwać będzie, jak to już dawno temu Gotthold Ephraim Lessing przewidział, jak długo ród ludzki istnieć będzie na Ziemi. Wypracowanie modus co-vivendi z różnorodnością stało się koniecznym warunkiem przetrwania. Turcy sprowadzeni przed laty do Niemiec jako gastarbeiterzy nie widzą dziś powodu, dla którego nie mogliby być lojalnymi obywatelami Niemiec, nie przestając być Turkami i nie rezygnując ze swoich obyczajów, tradycji i sposobu życia… Masowa migracja nie jest wprawdzie zjawiskiem nowym, towarzyszy ona życiu nowoczesnemu od jego narodzin, ale rodzaj wynik-
łych z niej dziś problemów społecznych jest bezprecedensowy i zastał nas nieprzygotowanymi do ich rozwiązywania.
200 lat temu tylko europejski zakątek globu „unowocześniał się”, a więc tylko w Europie produkowano ludzi zbędnych, nieznanych społeczeństwom przednowoczesnym. Mogła więc Europa znaleźć, a i zastosować w praktyce globalne rozwiązanie dla swego lokalnie wyprodukowanego problemu: ludzie, dla których z tych czy innych powodów nie można znaleźć miejsca w kraju, w jakim przyszli na świat, nadawali się znakomicie do rekrutacji armii kolonialnych oraz podboju, administracji i kolonizacji terenów zamorskich, postrzeganych z racji ich słabości jako ziemie niczyje, wołające o zagospodarowanie. Imperializm i kolonializm były właśnie takim globalnym rozwiązaniem dla lokalnego europejskiego kłopotu. Ok. 50 mln Europejczyków przeniosło się, w takiej czy innej roli, z Europy do obu Ameryk, Australii, Nowej Zelandii, południowej Afryki. To była na owe czasy olbrzymia masa ludzi. Dziś wszystkie zakątki planety wciągnięte są w orbitę nowoczesności i wszędzie produkuje się ludzi zbędnych – ale opcje, którymi dysponowała Europa 200 lat temu, nie są dziś dla późnych przybyszów do nowoczesności dostępne. Nie mogą oni eksportować swych nadwyżek ludnościowych, przeobraziwszy je w armie ekspedycyjne, i zagarniać ziem rzekomo niczyich, powołując się na swoją wyższość cywilizacyjną, a polegając na swej wyższości militarnej.
Wreszcie trzeci nader ważny, a do niedawna niezauważany problem, to granice konsumeryzmu i limit wytrzymałości kuli ziemskiej.Wedle niektórych obliczeń, rozciągnięcie na resztę planety standardów i stylu konsumpcji praktykowanej w tzw. krajach rozwiniętych wymagałoby zasobów pięciu, a nie jednej planety. Jako że nie zanosi się na pozyskanie czterech dodatkowych ziemiopodobnych planet, obecnie panująca formuła szczęścia i dobrobytu, odwołująca się wyłącznie do nieprzerwanego wzrostu konsumpcji, wymagać będzie pilnie radykalnej rewizji. Nowoczesność nie nauczyła się inaczej reagować na problemy społeczne niż drogą powiększania bochenka, miast zmiany sposobu jego podziału; ale ograniczanie konsumpcyjnych motywów i nastawień nie na długo może pozostać kwestią dobrowolnego wyboru. Pozostawienie kultury konsumeryzmu w jej obecnej postaci przeobrazi niechybnie owo ograniczenie w konieczność, którą zlekceważyć można tylko na własną zgubę.

Przedstawione wyżej staro-nowe wyzwania zapowiadają czasy pełne konfliktów społecznych, dla których lewica, jak i wszyscy inni aktorzy pretendujący do ról na scenie politycznej będą zmuszeni szukać rozwiązań. Jak dotąd zorganizowana w partie polityczne lewica zadania się nie podjęła i siłą inercji ogranicza swoje horyzonty i zainteresowania do dat najbliższych wyborów parlamentarnych.
Nasi dziadowie i pradziadowie borykali się, skutecznie, z zadaniem rozciągnięcia integracji społecznej oraz ludzkiej solidarności i opartego na niej współdziałania z lokalnej społeczności, parafii, gminy czy rodowego majątku na znacznie większe obszary państwa/narodu. Nie obeszło się przy tem bez konfliktów, nie mniej przeraźliwych i uciążliwych, niż są dla nas wyzwania przez nas przeżywane. Trzeba było całego XIX stulecia, by rosnące w siły i ambicje państwo nowoczesne zdołało okiełznać niczym niehamowaną swawolę biznesu, jakiemu udało się (jak to Max Weber poniewczasie zauważył) wydostać spod kurateli rodziny, cechu i wspólnoty lokalnej i osiąść na terenach politycznie niezagospodarowanych. Rozszerzenie politycznej integracji i postulatu społecznej solidarności z gminy do poziomu „całości wyobrażanej” państwa/narodu okazało się zamiarem trudnym do spełnienia. Jedynymi bowiem liczącymi się siłami zdolnymi do działania na tym wysokim szczeblu były właśnie te rozszerzeniem politycznej kontroli niezainteresowane i zdecydowanie wszelkim krokom w jej kierunku przeciwne…
Lewica nie ma dziś niestety śmiałości powiedzieć otwarcie swym współobywatelom, w tym własnemu elektoratowi, że stoją oni, jak i cała reszta ludzkiego rodu, przed zadaniem powtórzenia wielkiego dokonania naszych przodków z ery narodobudownictwa. Tyle że dokonać im tego przyjdzie na nieporównanie większą, bo planetarnie-ludzkościową, skalę. Brak jej cnót odwagi, uporu i niewiędnącej nadziei, w które to cnoty jej przodkowie, na szczęście dla nich i reszty ludzkości, wyposażeni byli w bród.

Na zakończenie osobista refleksja.
Chwilami czuję się tak, jak musieli się czuć pierwsi socjaliści z XIX w. Byli w drobnej mniejszości, na marginesie politycznego życia, o wygrywaniu wyborów, a często gęsto i o samym udziale w wyborach, nie mieli co marzyć. Co rozważniejsi wśród nich stawiali na „pracę u podstaw”, do której, zakasując rękawy, z energią się zabierali: na oświatę i propagandę, budzenie sumień i niekończące się debaty z pospolitym rozsądkiem, budowanie gdzie i jak się da kolejnych przyczółków dla przyszłości. Takimi przyczółkami – wysepkami były w Anglii choćby spółdzielnia spożywców narodzona w przemysłowym miasteczku Rochdale czy bractwa pomocy wzajemnej albo spółdzielcze kasy tanich kredytów, pleniące się w swoim czasie w Wielkopolsce jak grzyby po deszczu…
Nie mówię, że od tego samego należy dziś, po raz wtóry, zaczynać; wskazuję tylko na uderzające podobieństwo dwóch sytuacji i ich psychicznych refleksów. Jesteśmy dziś, jak byli nasi przodkowie sprzed 200 laty, w sytuacji żołędzia, z jakiego wyróść ma (może? winien?) stuletni dąb. No ale na szczęście dla nas i reszty ludzkiego gatunku, jeśli jesteśmy żołędziami, to obdarzonymi zdolnością myślenia i wyboru…
Zadania, jakie nas czeka, nie da się zrealizować od dziś do daty następnych wyborów. Budowa gościnniejszego dla człowieczeństwa świata ludzkiego to nie słoik z rozpuszczalną kawą. Na efekty przyjdzie poczekać i nikt nam nie powie, jak długo. A i nikt nie zagwarantuje sukcesu. Sukces od porażki oddzieli obecność lub brak dalekosiężnej perspektywy i skrojonej na jej miarę cierpliwości i determinacji. No i długowieczność, a może i nieśmiertelność nadziei.
Zygmunt Bauman

Publikowany materiał jest zapisem wykładu wygłoszonego w „Kuźnicy” 31 marca 2012 r. Pełny tekst ukaże się w październikowym wydaniu „Zdania”.

Wydanie: 2012, 37/2012

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy