Inka

Inka

Piszę ten felieton z dużym poślizgiem. Od uroczystego pochowania prochów „Zagończyka” (Feliksa Selmanowicza) i „Inki” (Danuty Siedzikówny, choć Dariusz Fikus pisał swego czasu: „Święcichównej”) minęło już trochę czasu. Miałem nadzieję, że dziennikarze wspomną przy okazji o paru istotnych sprawach związanych przede wszystkim z postacią „Inki”. Niestety, niefortunne przemówienie prezydenta Dudy i zajścia pod katedrą przyćmiły nie tylko samą celebrację, ale i pamięć o grzebanych. Cóż, lepiej późno niż wcale. „Zagończyk”, gdyby nie tragiczna śmierć razem z „Inką”, nie byłby zapewne nawet w oczach wielbicieli „żołnierzy wyklętych” kimś, komu należałyby się szczególnie patetyczne egzekwie. U „Łupaszki” zajmował się przede wszystkim werbunkiem. Zakochany w „Reginie” – Reginie Żylińskiej – nie chciał słuchać osób ostrzegających go przed nią, szczególnie po jej wielce podejrzanym zwolnieniu z więzienia WUBP. Wręcz przeciwnie, wszystkich wyrażających złą opinię o „Reginie” okrzykiwał konfidentami (np. Wacława Beynara „Orszaka”). Zapłacił za to aresztowaniem, jak też wpadką większości swoich podwładnych, a w niektórych przypadkach ich życiem, co mocno przetrzebiło szeregi podziemia antykomunistycznego. Zostawmy jednak „Zagończyka” w wiecznym pokoju. W drugiej połowie 1946 r. rozumiał już „Łupaszka” doskonale (a i przedtem musiał mieć wątpliwości), że na pewno: • III wojna światowa nie wybuchnie, •

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 2016, 38/2016

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma