Archiwum

Powrót na stronę główną
Sylwetki

Pięć tysięcy grafik na łamach

Dla Małgorzaty Tabaki ważne było, aby w oszczędnym graficznie rysunku zawrzeć maksimum treści intelektualnej   13 września po wieloletniej chorobie nowotworowej zmarła Małgorzata Tabaka – znakomita karykaturzystka, satyryczka, wieloletnia felietonistka graficzna w czasopismach ogólnopolskich i zagranicznych, graficzka, autorka plakatów i ilustracji książkowych, malarka, historyczka sztuki. Była absolwentką Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu, jej rysunki drukowały „Polityka”, „Życie Literackie”, „Literatura”, „Szpilki”, „Karuzela”, „Zdanie”, „Przegląd Tygodniowy”, „Ruch Muzyczny”, „Twój Styl”, „Kultura”, „Wprost”, „Przegląd”, „Kraków” oraz inne ogólnopolskie gazety i czasopisma. Za grafiki polityczno-satyryczne publikowane w prasie w latach 1976-1981 Małgorzata Tabaka została uhonorowana najwyższą nagrodą redakcji satyrycznych „Szpilek” – Złotą Szpilką ’82, a jako laureatka – indywidualną wystawą w Galerii Szpilek w Warszawie, gdzie miała okazję pokazać także prace niedopuszczone do publikacji. Z okazji 25-lecia Stowarzyszenia Polskich Artystów Karykatury w 2012 r. wydano album wybitnych twórców, wśród których znalazła się Małgorzata Tabaka. Szacuje się, że opublikowała ponad 5 tys. grafik prasowych. A znana jest nie tylko w kraju, bo jej prace znajdują się m.in. w zbiorach muzeów w Bazylei, Hamburgu, Montrealu, Ankonie i Tokio, europejskich galerii oraz osób prywatnych. Poszukiwania twórcze

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Obserwacje

Buddyjska szkoła umierania – rozmowa z Arturem Cieślarem

Tak jak potrafimy oddychać, nie zastanawiając się nad tym, tak również potrafimy umierać   Artur Cieślar – pisarz, podróżnik, autor wywiadu rzeki z Małgorzatą Braunek „Jabłoń w ogrodzie, morze jest blisko”   Trafiać z ekranu wprost do serca widza to niezwykły dar. Małgorzata Braunek go posiadała. Nawet ci, którzy jej nie znali, czuli, że obdarza ich pozytywną energią. I ten uśmiech – trochę niesamowity, a przecież ciepły i krzepiący. Stworzyła niezapomniane role. Najbardziej znane to Irena w „Polowaniu na muchy”, Oleńka Billewiczówna w „Potopie”, Izabela Łęcka w serialu „Lalka”. Stała się ikoną polskiego kina. I nagle, mając szansę na wielką karierę, na początku lat. 80. porzuciła granie. Buddyzm wygrał z aktorstwem. Kolejne pokolenie zachwycało się jej rolami, a ona zajmowała się swoimi uczniami i medytowała. Po kilkunastu latach wróciła na ekran. I znów oczarowała widzów. Czar pierwszy – film „Tulipany”, o dojrzałej przyjaźni i miłości. Za drugoplanową rolę Marianny dostała nagrodę na festiwalu w Gdyni i Orła. Czar drugi, trzeci, czwarty i piąty to seriale o mazurskiej prowincji i trzech pokoleniach kobiet: „Dom nad rozlewiskiem”, „Miłość nad rozlewiskiem”, „Życie nad rozlewiskiem” i „Nad rozlewiskiem”. Kilkadziesiąt cudownych spotkań z Małgorzatą Braunek w roli Barbary Jabłonowskiej, fascynującej, wspaniałej, przyjacielskiej.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Prezes, co włodarzom się nie kłaniał

Dlaczego organy ścigania zajęły się Zenonem Procykiem, szefem największej spółdzielni mieszkaniowej w Olsztynie   „W olsztyńskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Pojezierze potaniały czynsze!”, donosił 25 stycznia 2008 r. tabloid „Super Express”, opisując entuzjastyczne reakcje mieszkańców, którzy odebrali nowe książeczki opłat. „Wszyscy powtarzają to samo: musiał wydarzyć się prawdziwy cud gospodarczy”. Cud, którego owoce zbierać będzie niemało osób. „Bo spółdzielnia Pojezierze to największa spółdzielnia w Olsztynie – pisała gazeta – blisko 10 tys. mieszkań, a w nich jakieś 50 tys. lokatorów. I żaden z nich nie może teraz uwierzyć w swoje szczęście”. Sprawca owego cudu to były prezes spółdzielni Zenon Procyk. „Pan Zenon sześć lat temu uznał, że dość ma już wysokich opłat, jakie za ciepło kazało sobie płacić Miejskie Przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej w Olsztynie. Postanowił odciąć się od monopolisty i kupować ciepło bezpośrednio u producenta – w olsztyńskiej elektrociepłowni. Wystarczyło tylko wybudować własną sieć rur. Procyk wziął na to kredyt – 25 mln zł. Żeby go spłacić, nie musiał sięgać do kieszeni mieszkańców. Bankowi płacił tym, co zaoszczędził na zerwaniu umowy z MPEC. Teraz kredyt został już spłacony i czynsze mogły potanieć. Dzięki sprytowi

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Wywiady

Naród nie może zginąć – rozmowa z prof. Andrzejem Werblanem

Bez wywalczenia przez Gomułkę znacznej autonomii w stosunkach z Moskwą Gierkowskie otwarcie na Zachód byłoby niemożliwe   Prof. Andrzej Werblan – historyk, wieloletni członek władz PZPR, w latach 1971-1982 wicemarszałek Sejmu, autor licznych prac dotyczących dziejów Polski Ludowej.   Panie profesorze, niejeden może panu zarzucić, że na radzieckich czołgach wjechał pan do Polski, sprowadzając do niej komunizm. – Rzeczywiście, do Polski wracałem – z Syberii – w randze młodszego oficera w 1. Brygadzie Pancernej 1. Armii Wojska Polskiego, ale w tej armii słowo komunizm było zakazane. Ze względów taktycznych, by nie odstraszać. – Nie sprowadzałbym tego do taktyki. Myślę, że rzeczywiste perspektywy też nie były jasne – dla nikogo. Hilary Minc, o czym dowiedziałem się wiele lat później z archiwaliów, w dyskusji wśród byłych członków KPP pod koniec 1943 r. temat, czy w Polsce ma być socjalizm, czy nie, uciął, mówiąc: „Towarzysz Stalin to rozstrzygnął, ma być demokracja, a nie żaden socjalizm. I nie ma co dyskutować”. Zresztą z żołnierzami nikt nie rozmawiał o socjalizmie czy komunizmie. Wszystko sprowadzało się do słowa demokracja. I to się utrzymało chyba do 1947 r. W 1946 r. służyłem w Głównym Inspektoracie Wojsk Pancernych w Modlinie, w którym było kilkunastu przedwojennych oficerów. Z jednym z nich się zaprzyjaźniłem. Latem tego roku wstąpiłem do PPS,

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Kraj

Pukajcie, i tak wam nie otworzą

W centrum Krakowa zakony za murami skrywają ponad 15 hektarów ogrodów   Ogrodzone, oddzielone od świata i zazdrośnie pilnowane. Przyklasztorne parki. Do niedawna o ich istnieniu wiedzieli tylko nieliczni. Pojęcia nie mieli o nich nawet ludzie mieszkający po sąsiedzku, o co w „mieście 100 kościołów” nietrudno. Wprawdzie spacerowali wzdłuż murów, ale do wnętrza nie mogli zajrzeć. Do takich nieświadomych zaliczał się miejski aktywista Łukasz Dąbrowiecki. Ale kilka lat temu wyjrzał przez okno klatki schodowej jednego z hosteli przy ul. Dietla i zobaczył trzyhektarowy ogród oo. misjonarzy, a w nim człowieka biegającego na nartach. Zakonnicy ukryli teren za wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym. Okazało się, że takich zamkniętych ogrodów, w istocie będących parkami, jest w Krakowie znacznie więcej. Dąbrowiecki swoim odkryciem podzielił się z Janem Sową i nieżyjącym już Rafałem Górskim. Wiedza o zamkniętych za murami parkach stawała się coraz powszechniejsza, aż wreszcie upomniano się o ich otwarcie.   Od biegówek do peryskopu   Momentem przełomowym stał się rok 2011 i projekt artystyczny zrealizowany przez No Local oraz kolektyw Insiders w ramach festiwalu ArtBoom. Nazywał się „Pamiętajcie o ogrodach”. W ramach projektu wytyczono trasy spacerowe prowadzące między zamkniętymi ogrodami, a przechadzki połączono ze zwiedzaniem. Nie dajmy się jednak

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Fundamentalista od przedszkola

Austriackie trzylatki uczą się na pamięć Koranu i nie mogą śpiewać w ramadanie   Korespondencja z Wiednia   W samym tylko Wiedniu w rękach islamskich stowarzyszeń jest ok. 150 przedszkoli. Państwo właściwie nie ma wglądu w ich program zajęć. Jak mówi austriacki pedagog i religioznawca o islamskich korzeniach Ednan Aslan, mogą w nich być propagowane idee islamskiego państwa wyznaniowego, co może prowadzić do późniejszej radykalizacji postaw, nienawiści religijnej, sięgania po broń. Pedagog obawia się wpływu salafitów i innych fundamentalistów islamskich na podatne na indoktrynację dzieci. – Nigdzie na świecie salafici nie mają tylu przedszkoli, ile w Wiedniu. Nie wiadomo, jakie treści są tam przekazywane – wskazuje. Trzylatki muszą np. uczyć się na pamięć sur Koranu. I już to wzbudza niepokój. Islamska gmina wyznaniowa protestuje przeciw tym zarzutom, ale Aslan i lokalni politycy mówią, że jeśli można krytykować katolicką edukację dzieci za propagowanie celibatu, można też islamską za inne treści. I trzeba sprawdzać linię nauczania. To monarchia austro-węgierska jako pierwsza na świecie w 1912 r. uznała islam za oficjalną religię w państwie. Obecnie rząd austriacki pracuje nad nowelizacją regulującą jego pozycję. Ma ona zabezpieczyć ramy prawne nauczania religii i wziąć pod ochronę muzułmańskie obiekty religijne, tak jak

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Świat

Wolny marsz Szwajcarek

W bogatej Szwajcarii kobiety mają pod górę   Korespondencja z Zurychu   Appenzell Innerrhoden, najmniejszy szwajcarski kanton, słynie nie tylko z produkcji pikantnego sera Appenzeller. To tu kobiety otrzymały prawa wyborcze w 1990 r.! Jako ostatnie w Europie. Szwajcarki pod względem obecności w polityce dogoniły już inne państwa, a trzy lata temu zdobyły nawet większość w rządzie. Teraz przed nimi szczyty biznesu oraz nauki. I największe, jak wszędzie, wyzwanie, czyli łączenie kariery z rolą matki. Bogata Szwajcaria nie ułatwia tego kobietom. Niedawno darmowa gazeta „20 Minuten” – o największym nakładzie w kraju – opisała historię świetnie wykształconej prawniczki (studia w Szwajcarii i USA), która zrezygnowała z pracy, by zająć się wychowywaniem córki. Jak przekonywała bohaterka, w pracy na pół etatu nowe obowiązki okazały się poniżej jej kwalifikacji, a opłata za przedszkole pochłaniała niemal połowę pensji. Ponadto, co w Szwajcarii jest niemal standardem, pani S. musiała odbierać dziecko w porze lunchu, przygotować mu obiad i odprowadzić do przedszkola, co utrudniało jej organizację czasu pracy. Teraz zajmuje się smażeniem naleśników i czytaniem córce bajek w kilku językach. Na utrzymanie zarabia mąż, finansista. Historia znalazła się w bulwarówce, bo wydaje się absolutnie typowa. Urodzenie dziecka to dla

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Publicystyka

Rozbieranie Ukrainy

20 lat temu udział Polski w rozbiorze Ukrainy proponował w wywiadzie ze mną Dmitrij Rogozin – obecny wicepremier Rosji   Wypowiedź Radosława Sikorskiego o propozycji podziału Ukrainy złożonej przez Władimira Putina Donaldowi Tuskowi w 2008 r. przypomniała mi rozmowę sprzed 20 lat z Dmitrijem Rogozinem, obecnym wicepremierem Rosji odpowiedzialnym za kompleks obronno-sanitarny. „Forbes” uznał objętego amerykańsko-unijnymi sankcjami Rogozina za największego jastrzębia na Kremlu. Niejednokrotnie wygrażał on Polsce rakietami, sugerując, że w razie konfliktu z NATO Rosjanie za pierwszy cel obiorą nasz kraj. Iskandery, według jego obliczeń, powinny dolecieć z obwodu kaliningradzkiego do Warszawy w ciągu półtorej minuty. 31 grudnia ub.r. na Twitterze noworoczne życzenia dla „naszych przyjaciół z NATO” opatrzył zdjęciem międzykontynentalnej rakiety balistycznej. Gdy w maju tego roku rosyjski wicepremier nie otrzymał pozwolenia na przelot nad Rumunią (wracał z Naddniestrza do Moskwy), zapowiedział, że następnym razem przyleci bombowcem strategicznym Tu-160. „Panowie Rumuni, wkrótce wytłumaczymy wam, kim jesteśmy i co o was myślimy”, napisał na Twitterze. Trzy tygodnie temu wściekły na rząd Bułgarii za decyzję o rezygnacji z zakupu rosyjskich samolotów bojowych oznajmił w tym samym miejscu: „Niejaki Szałamow (minister obrony Bułgarii – przyp. K.P.) przekonał premiera Bliznaszkiego do kolejnej

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jerzy Domański

A słowo bumerangiem wróciło

Jakiż malutki jest kroczek od pozycji drugiej osoby w państwie, ważnego marszałka i uznanej persony do osoby poniewieranej przez media i opozycję, odzieranej z godności i kierowanej na badania do wiadomego specjalisty. Przypadek Radosława Sikorskiego dużo mówi o polskiej prawicy. I nie są to dla tej formacji pochlebne opinie. Opozycja wykorzystuje zamieszanie, jakie wywołał marszałek Sikorski, opowiadając amerykańskiemu portalowi Politico.com o kulisach spotkania Tuska z Putinem przed sześciu laty. I domaga się, by polityk, którego nie cierpi, zniknął wreszcie z życia publicznego. Argumenty ma mocne, bo trudno zostawiać tak ważne obszary jak sprawy zagraniczne i bezpieczeństwo w rękach polityka tak gadatliwego. I mającego jakiś masochistyczny pociąg do robienia sobie kłopotów. Z drugiej strony badania opinii publicznej pod kątem zaufania do polityków plasują Sikorskiego w ścisłej czołówce. Ot taki polski paradoks. Wiadomo, że Sikorski ma niebywale rozdęte ego, że cierpi na manię wielkości, duma kroczy za nim i przed nim i trzeba bardzo uważać, by nie nadepnąć na jakiś jej skrawek. Wiadomo też, że jest arogancki, a opowiadane przez niego dowcipy są często do bólu chamskie. Jak i to, że niechętnie sięga po własny portfel, a kartę służbową myli z prywatną. Poza tym rozwalił kadrowo wiele ambasad i raczej zwijał MSZ, niż tworzył nowoczesną dyplomację. Faktem jest jednak, że był przez siedem

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.

Felietony Jan Widacki

Trzecia liga?

Najpierw pojmano dwóch szpiegów. Stało się to wydarzeniem medialnym i oczywiście politycznym. Bo u nas to, co medialne, jest od razu polityczne. Chwytanie szpiegów należy do ustawowych zadań kontrwywiadu, więc jeśli wywiad istnieje, nic dziwnego nie ma w tym, że czasem szpiega złapie. Złapania szpiega zwykle się nie nagłaśnia, ale czasem tak się robi. Wtedy, gdy to z jakichś względów potrzebne państwu. Czasem to element gry służb specjalnych, czasem jest to potrzebne do celów politycznych. Bywa jednak, że nagłaśnianie takiego faktu nikomu potrzebne nie jest, może nawet być szkodliwe, ale informacja wycieknie do mediów. Jak było tym razem, rzecz jasna nie wiem.Tak czy owak, we wszystkich telewizjach i rozgłośniach radiowych, a także na łamach gazet mieliśmy festiwal wypowiedzi polityków, jak się okazuje wybitnych znawców służb specjalnych. Na ogół pletli trzy po trzy. Tyle że ci z koalicji ujęcie szpiegów i nagłośnienie tego faktu chwalili i byli dumni ze służb specjalnych, a ci z opozycji zgodnie z oczekiwaniami odnosili się do tego krytycznie. Jedni opowiadali, że u nas ruskich szpiegów są tysiące, tymczasem ujęto tylko dwóch, drudzy, robiąc tajemnicze miny, z pełnym przekonaniem o swoim znawstwie spraw szpiegowskich i kontrwywiadowczych (naoglądali się chłopcy filmów o Jamesie Bondzie) twierdzili, że ujęcie szpiegów to nie sukces, lecz wpadka kontrwywiadu, bo wedle

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji „Przeglądu”, która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.