Buenos Aires nie płacze po Cristinie

Buenos Aires nie płacze po Cristinie

Z Boca Juniors do Różowego Pałacu

Największym wyzwaniem będzie jednak dla Macriego, „prezydenta nienawidzącego krawatów”, jak mówią o nim najbliżsi współpracownicy, utrzymanie Argentyńczyków w przekonaniu, że dobrze zrobili, oddając mu prezydenturę. Obiecał już, że cięcia nie dotkną programów pomocy dla najuboższych, pakietów dla rodzin wielodzietnych ani strategii rozwojowych dla biedniejszych prowincji kraju, szczególnie tych na północnym zachodzie. Macri jednak stąpa po cienkim lodzie – wybory wygrał z nieznaczną przewagą (51,6% głosów wobec 48,6% poparcia dla Sciolego), w dodatku potrzebował do tego pierwszej w historii argentyńskiej demokracji drugiej tury. Co więcej, przy forsowaniu swoich projektów legislacyjnych zetrze się ze zdominowanym przez FpV Kongresem, w którym partia Kirchnerów obsadziła kluczowe stanowiska zarówno w Senacie, jak i w Izbie Deputowanych.

Tak trudnego początku prezydentury w Argentynie nie miał nikt od czasów Argentinazo i tzw. kryzysu drzwi obrotowych, podczas którego na przełomie 2001 i 2002 r. kraj miał aż czterech prezydentów w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Wtedy skończyło się to największymi protestami społecznymi na ulicach Buenos Aires od lat 70. i czasów poprzedzających dyktaturę oraz tzw. brudną wojnę z lewicowymi bojówkami. Choć sytuacja ekonomiczna wciąż jest daleka od załamania sprzed 15 lat, Argentyńczycy nadal umieją mobilizować się i błyskawicznie organizować milionowe marsze. Łatwo zatem wyobrazić sobie, że w przypadku niepowodzeń programu Macriego przez aleję 9 Lipca, główną oś Buenos Aires, przetoczą się kolejne takie demonstracje.

W tej chwili trudno przewidzieć, jakie skutki będzie miała zmiana warty w Casa Rosada. Mauricio Macri jest bowiem politykiem nietypowym, zwłaszcza jak na latynoamerykańskie tradycje i standardy. Nie porywa tłumów na wiecach, nie wywołuje skandali obyczajowych, nie ma za sobą bogatej kariery w organizacjach studenckich czy związkach. Przed wygraniem wyborów lokalnych w Bue­nos Aires mieszkańcy pozostałych części kraju kojarzyli go głównie jako prezesa legendarnego klubu piłkarskiego Boca Juniors. Argentyńczycy wybrali na prezydenta chłodnego konserwatystę, który w niczym nie przypomina patetycznej, buńczucznej, populistycznej Cristiny de Kirchner. Prawdopodobnie sami nie wiedzą, czy ich kraj – a tak naprawdę cały kontynent – jest gotowy na prezydenta spoza słynnej latynoamerykańskiej „różowej lewicy”. Na razie jednak Argentyna nie płacze za Cristiną. Zobaczymy, jak długo.

Foto: AP Photo/EASTNEWS

Strony: 1 2 3

Wydanie: 2015, 49/2015

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy