Ależ się rozgadałem

Ależ się rozgadałem

PHOTO: TOMASZ URBANEK / EAST NEWS WARSZAWA 09/10/2013 NAGRANIE PROGRAMU TVP KULTURA NIEDZIELA Z N/Z ZBIGNIEW WODECKI

Zbigniew Wodecki zawsze wracał do Krakowa, jednej wielkiej kawiarni, gdzie się gada i plotkuje Trudno pisać o Zbigniewie Wodeckim w czasie przeszłym. Jest w jakiś oczywisty sposób obecny muzyką, słowem pełnym dystansu do siebie i świata, uśmiechem i zawadiackim mrugnięciem zza okularów. I tym pełnym elegancji gestem przeczesywania palcami włosów. Dziwne, że nigdy nie otrzymał, do czego publicznie prowokował producentów, kontraktu na reklamę szamponu. Nie tylko jego ciepły, kojący baryton o sporych możliwościach go wyróżniał, ale także te jedyne, z wiekiem wciąż świetne, niesforne włosy. Skrzypce, trąbka, fortepian, głos – cztery wspaniale opanowane instrumenty. Znakomicie wykształcony krakowski muzyk (dyplom z wyróżnieniem u słynnego Webera, czyli w klasie skrzypiec prof. Juliusza Webera w PSM drugiego stopnia w Krakowie; pierwsze skrzypce orkiestry symfonicznej Polskiego Radia w Krakowie; Krakowska Orkiestra Kameralna) chyba do końca miał dylemat, który instrument jest ważniejszy, na którym powinien najwięcej ćwiczyć. Ten niedosyt codziennej regularnej pracy z instrumentem Zbigniew Wodecki przywoływał często w rozmowach, towarzyszyło mu rozdarcie między muzyką klasyczną a rozrywkową. Przyznawał się do pewnego lenistwa, na które pozwalały mu talent i łatwość grania, śpiewania, pomimo ustawicznej tremy. A ta od czasów szkoły muzycznej paraliżowała go przed występami, zwłaszcza w szkole, jako sześciolatka „w białych skarpetkach” stającego ze skrzypcami przed poważną komisją. Ktoś go chciał Właściwie niezmienny wizerunek: szczupły, czarna marynarka, czarna albo biała koszula, gęste, dość długie włosy (Ewa Bem, wspominając fryzurę swojego przyjaciela, używa rzadko dziś stosowanej nazwy – plereza). Żadnych ekstrawagancji scenicznych poza łatwością w przechodzeniu od fortepianu do skrzypiec, trąbki, śpiewania i żartowania w międzyczasie. Przeważnie bez krawata. W latach wcześniejszych miał wielkiego formatu muchy i przyciemniane okulary, ale taki był sznyt lat 70. i wczesnych 80. Zresztą ciemne okulary, à la inny Zbigniew, Cybulski, Wodecki nosił jako nastolatek i początkujący muzyk pod koniec lat 60. To Cybulskiego się naśladowało, chodziło się w elastycznym golfie i skórzanej marynarce i tak również nosił się zdolny 16-latek wciągnięty na sesje nagraniowe do radia, krakowskiej telewizji na Krzemionkach, do Piwnicy pod Baranami, występów z Ewą Demarczyk, Markiem Grechutą i zespołem Anawa. – Miałem umiejętność improwizowania, dlatego mnie zapraszano, nagrywałem z kolegami starszymi, naszymi profesorami. To mnie mobilizowało do ćwiczenia, bo już ktoś mnie chciał – wspominał w radiowej Dwójce. Wtedy wyrzucono go z liceum muzycznego. Próbowali z kumplami w sali perkusyjnej, palili sporty. Ktoś wyrzucił z sali mapy, oskarżono Wodeckiego i kolegów. – Łobuzem byłem, ale to nie byliśmy my i nie przyznaliśmy się – zapewniał w rozmowie z Tomaszem Raczkiem. Mieli powtarzać rok albo opuścić szkołę. Potem był wspomniany Weber. Okulary z okładki pierwszej płyty wydanej w 1976 r. kupił sobie we Włoszech podczas tournée za odkładane 2 dol. dziennej diety, opowiadał o tym w radiowej Trójce. – Nazwałem płytę „Zbigniew Wodecki”, bo skoro chciałem być znany i popularny, to przecież publiczność musiała wiedzieć, jak się nazywam. Nie pozostawił wielu płyt i kompozycji jak na niemal pół wieku pracy, ale te sztandarowe, ukochane, jak „Zacznij od Bacha”, „Izolda”, „Z tobą chcę oglądać świat”, wreszcie wypady w innych kierunkach – „Chałupy Welcome to” i „Pszczółka Maja”, a teraz powrót z Mitch & Mitch z utworami sprzed 30 lat, wystarczają, by go pamiętać i wciąż nucić. Ślązak, Góral, krakus Wspomnienie o Zbigniewie Wodeckim, i to jest uczucie wspólne wielu ludziom, wypełnia uśmiech. Temu żywotnemu, energicznemu artyście ze śmiercią nie było do twarzy. Z krakowskim akcentem, bo pozwalał sobie na to w ostatnich latach chętnie, podkreślając przynależność i miłość do Krakowa, opowiadał Tomaszowi Raczkowi, że „ma już swój domek na Cmentarzu Rakowickim” i że chyba sam nagra trąbkę na swój pogrzeb, bo tak „będzie taniej”. Motyw „taniej”, „pierwszy raz zaśpiewałem za darmo, to się już więcej nie powtórzy”, pojawiał się w show telewizyjnych, wywiadach często półżartem, krakowski centuś wielkiego formatu i tym okazywał dystans do siebie. Bo to, że lubił sobie popalić cudzesy, także przynależało do „pana Zbyszka”, podobnie jak to, że z radością oddał jedną ze swoich trąbek na Trójkową licytację Kuby Strzyczkowskiego, sprzedaną tam za 15 tys. zł. Obiecał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2017, 22/2017

Kategorie: Sylwetki